Błysnęło po raz drugi. Nim go oślepiło, Reynevan widział, jak Pomurnik krzywi w panicznym strachu twarz, jak zaciska oczy, jak nieskoordynowanie macha rękami. I jak nagle zaczyna maleć, rozpływać się, zmieniać kształt, by wreszcie ulecieć w postaci dziko skrzeczącego ptaka. – Adsuuumus! – rozbrzmiało skądś z niedaleka, na zew odpowiedziały kolejne głosy, bliższe i dalsze. Rozległo się rżenie, łomot kopyt. – Adsuuumus! Adsuuumuuuuus!
– Bierz konia – sapnął Samson, wciskając Reynevanowi wodze karego wierzchowca. – Na siodło i w las… – A ty?
– Nie przejmuj się mną. Musimy się rozdzielić. Świtem się odnajdziemy. Uciekaj! Jazda! Wskoczył na siodło, Samson z mocą trzepnął konia po zadzie, karosz zarżał i poszedł w cwał, między jodły. Choć galop po ciemnym lesie groził katastrofą, ogłupiały od wydarzeń Reynevan nie wstrzymywał go, koń, zdało się, umiał dopasowywać bieg do warunków i radzić sobie z przeszkodami. Gdzieś z tyłu, a potem z boku, dolatywał tętent i dzikie krzyki. Reynevan przywarł do grzywy. – Adsuumuus! Adsumuus!
Księżyc skrył się za chmurami, pogrążając świat w nieprzebytych ciemnościach. Dopiero wówczas Reynevan zaczął hamować wierzchowca, bez trudu zresztą; cwał wycieńczył karosza, koń chrapał rzężąco, ociekał pianą. Reynevan zatrzymał go, nadstawił ucha. Lasem wciąż niosły się krzyki. I gwizdy. Karosz zachrapał. Znowu przenikliwy gwizd, bliższy. Koń targnął głową i zarżał. Reynevan capnął go za chrapy, nie pomogło, karosz wyszarpnął łeb, zarżał jeszcze donośniej. Pojmując, że koń reaguje na wezwania, Reynevan bez namysłu zeskoczył z kulbaki, udartą z krzaka witką zaciął karosza po zadzie. Koń z wizgiem runął w galop, a Reynevan biegiem puścił się przez las. W przeciwnym kierunku. Byle dalej. Biegł na oślep, bez wytchnienia, trwoga dodawała sił i rączości. Szlak zagrodził mu najpierw rwący potok, potem wzniesienie i jary wśród skał o dziwacznych kształtach. Potok przebrodził bez namysłu, mocząc się po uda, pobiegł ku jarom. I nagle zmienił plan. Jary były zbyt oczywistą drogą ucieczki, mogły nadto wpędzić go w pułapkę, w jakiś culdesac bez wyjścia. Jął ile sił piąć się na stromiznę; wkrótce dotarł na łysy szczyt, gdzie siadł, dygocąc, wciśnięty między dwa głazy. Nie minęły trzy pacierze, jak strumień wzburzyły chrapiące konie i kilkunastu jeźdźców w czarnych płaszczach. Sforsowawszy potok, pościg zagłębił się w jary. Niebo na wschodzie zaczęło nieco jaśnieć. Reynevan dygotał, szczękał zębami. Mokra odzież sztywniała na nim, zamarzała, zimno kąsało jak wściekły pies. Było zupełnie cicho.
Rozdział jedenasty
w którym Reynevan zostaje – kolejno napadnięty, uratowany, pojmany, nakarmiony i porwany, mandragora zaś za sprawą pewnego księdza – zasianą jest na południowym podnóżu Karkonoszy.
Jedynym, co się w okolicy poruszało, było stado wron, krążące nad lasem. Jedyne, co dało się słyszeć, to dzikie owych wron krakanie. Nie było śladu po czarnych jeźdźcach, wiatr nie donosił okrzyków: Adsumus". Wyglądało, że zgubił pościg. Mimo to Reynevan długo nie opuszczał swej kryjówki na wzgórzu. Chciał upewnić się całkowicie i zupełnie. Wzniesienie dawało nadto jaką taką szansę zorientowania się w terenie. Czyli w leśnym i skalistym pustkowiu. Jego wzgórze – czy raczej górka – nie wznosiło się jednak dość wysoko, by dało się z jego szczytu ogarnąć wzrokiem wystarczająco szeroki horyzont, zasłaniały je inne, wyższe wzniesienia. W szczególności nigdzie nie było widać Baby i Panny, wież zamku Troski, widok których pozwoliłby ustalić strony świata. Spod Trosk, obliczył, szli pod ziemią ponad godzinę, co daje dystans około ćwierci mili. Potem był konny cwał lasami, następnie długotrwały bieg. Zakładając, że cwałował i biegł w prostej linii, pokonał w sumie nie więcej niż dziesięć staj. Musiał być więc niezbyt daleko od miejsca, gdzie wyszedł z podziemi, gdzie zaskoczył go Grellenort. Gdzie Samson… Grellenort, pomyślał, przestraszył się Samsona. Birkart Grellenort, morderca Peterlina. Potrafiący zamieniać się w ptaka czarownik, timor nocturnus, demon, co niszczy w południe, zbir biskupa, zbir, którego, jak twierdził w Pradze Jan Smirzycky, sam biskup się boi. I taki typ wpada w paniczny strach na widok Samsona Miodka, olbrzyma z facjatą idioty. Czyli to jednak prawda. Samson Miodek nie jest z tego świata. Poznał się na tym z miejsca Huon von Sagar, poznali się magicy spod "Archanioła", poznał Axleben, poznał Rupilius. Tylko ja wciąż traktuję Samsona jako dobrego i rubasznego druha, jak kamrata. Mam na oczach łuski, nie pozwalające przejrzeć. Westchnął, ale zarazem poczuł i ulgę. Przedtem dręczyły go nieco wyrzuty sumienia, myśl, że usłuchał Samsona i uciekł, zostawiając druha w biedzie. Teraz pojął, że Samson świetnie obył się bez jego pomocy. Z pewnością bez trudu umknął przed pościgiem, pomyślał, zapewne już dawno dołączył do Szarleja i reszty kompanii. Z pewnością już mnie poszukują. Mimo to muszę iść, pomyślał. Odzienie przez noc wcale nie wyschło, chmurzy się wyraźnie, robi się zimno. Będę tu siedział, to zasnę i zamarznę. Marsz mnie rozgrzeje. Jeśli nie na Samsona i Szarleja, to z pewnością trafię na kogoś innego, napotkam jakąś dobrą duszę, rozpytam się. Trafię na dukt lub drogę, wyjdę na trakt, zamek Troski leży blisko uczęszczanego gościńca, wiodącego z Pragi do Żytawy przez Jiczyn i Turnov. Na południe zaś od Trosk jest drugi gościniec, szlak boczny, prowadzący do Żytawy przez Mimoń i Jabłonne. Ten drugi gościniec znam, to tamtędy jechałem z Michalovic, to tam Jelinek sprzedał mnie martahuzom Hurkovca. Jelinek… Niech no ja cię dorwę, draniu… Rupilius mówił, że wyjście z podziemi znajduje się na północny wschód od zamku. W okolicy wsi Ktovy, czy jakoś tak. Mieliśmy po wyjściu z pieczar iść z biegiem strumienia. Strumień jest. Tylko czy to aby ten właściwy? Potok, zamoczenie w którym prawie przyprawiło go nocą o śmierć z wychłodzenia, meandrował silnie, niknął w krętym wąwozie. Dokąd płynął, wiedział jeden Bóg. Mimo to, uznał, to jest jedyna sensowna droga. Potok musi dokądś wpadać. Nawet przy kompletnej dezorientacji droga brzegiem potoku wyklucza chodzenie w kółko. Nad potokami leżą wsie, opodal potoków zakładają swe siedliska węglarze, smolarze i drwale. Ostatnie przemyślenia o zaletach potoków czynił już w marszu. Szedł bardzo szybko, najszybciej, jak pozwalał dziki teren. Zmęczył się i zdyszał, ale rozgrzał tak, że mokra odzież wręcz parowała na nim, schła szybko, nie ziębiła już tak dotkliwie. Choć jednak pokonał całkiem sporą odległość, żadnych śladów nad potokiem nie znalazł, jeśli nie liczyć dróżek wydeptanych przez sarny i wygniecionych przez dziki wgłębień w błocie. Zachmurzyło się, jak przewidział, zaczął nawet prószyć drobniutki śnieg. Las nagle zrzedł wyraźnie, zza rosnących na skraju polany jaworów Reynevan ujrzał zarysy drewnianych budowli. Z biciem serca przyspieszył kroku, na polanę niemal wybiegł. Budowle okazały się krytymi korą szałasami, będącymi zresztą większością w ruinie. Nie było co nawet zaglądać do środka. Wszelkie ślady po ludziach zarosły trawą i chwastem. Całymi połaciami zalegające teren wióry i trociny poczerniały i nawet nie pachniały już żywicą. Wbita w pieniek, zapomniana widać siekiera była czerwona od rdzy. Drwale – do nich albowiem niewątpliwie należały szałasy – musieli porzucić polanę całe lata temu.