Выбрать главу

– Jest tu kto? – wolał upewnić się Reynevan. – Hej! Heeeeej! Za jego plecami coś zaszeleściło. Odwrócił się szybko mimo szybkości zdołał jedynie ulotnie dostrzec, jak coś znika za węgłem szałasu. To coś było małe. Jak dziecko. – Hej! – skoczył w tamtą stronę. – Stój! Zaczekaj! Nie bój się! Mała istota nie była dzieckiem. Dzieci nie bywały kudłate i nie miewały psich głów. Ani łap sięgających ziemi. Nie uciekały w dziwacznych podskokach, kolebiąc się na krzywych i krótkich nogach, skrzecząc przy tym głośno. Reynevan rzucił się w pościg. Ku wyrwie w ścianie lasu, sygnalizującej przesiekę. I drogę. Gdy na drogę wypadł, kosmaty stwór zatrzymał się. Odwrócił. Wybałuszył oczy. I wyszczerzył psie zęby. – Nie bój się… – wydyszał Reynevan. – Nic ci…

Stwór – leśny kobold, waldszrat – przerwał mu głośnym i jakoś dziwnie szyderczo brzmiącym skrzeczeniem. Odpowiedział mu chór podobnych skrzeków. Dobiegający ze wszystkich kierunków. Nim Reynevan połapał się, w co wdepnął, rzuciło się na niego chyba ze dwudziestu. Kopnął jednego, pięścią powalił drugiego, a potem sam znalazł się na ziemi. Koboldy oblazły go jak wszy. Reynevan wrzeszczał, kopał, wierzgał, tłukł na oślep, gryzł nawet, bez rezultatu. Gdy zrzucał z siebie jednego, w zwolnione miejsce właziły dalsze dwa. Sytuacja zaczęła wyglądać groźnie. Nagle jeden kobold wpił mu pazury we włosy i uszy, drugi zaś siadł na twarzy, zatykając nos i usta włochatą sempiterną. Zaczął się dusić, ogarnęła go panika. Poczuł, jak na jego udach i łydkach zaciskają się zęby. Wierzgnął niezdarnie, koboldy wisiały mu na nogach, nie dawały się strącić. Reynevan wyszarpnął głowę spod dławiącego go kudłatego zadu i zawył. Dziko i nieludzko. I jak w bajce – pomoc nadeszła. Dukt rozbrzmiał nagle krzykiem, rżeniem i łomotem podkutych kopyt. Siedzącego na nim kobolda jakby zmiotło, zniknął też ciężar z nóg. Reynevan zobaczył nad sobą brzuch konia i żelazny sabaton w strzemieniu, złowił okiem błysk miecza, zobaczył, jak z rozrąbanej psiej głowy bryzga krew. Tuż obok ciskał się i zwijał drugi waldszrat, przygwożdżony do ziemi rohatyną. Dookoła łomotały kopyta, pryskał mokry piach. Ktoś klął, ktoś inny śmiał się, rechotał. Jakby było z czego. – Wstawaj – usłyszał z góry. – Przepędziliśmy czortków. – Wstał. Otaczali go zbrojni na koniach. Wśród nich ocierający krew z klingi miecza rycerz w zbroi, ten, który kazał mu wstać. Reynevan widział ocienioną przez podniesiony hundsgugel wąsatą twarz. Dziwnie znajomą. – Całyś? Nie odgryzły ci niczego?

Zbrojni zarechotali, gdy odruchowo przesunął dłońmi po poszarpanych kłami spodniach. Rycerz zdjął hełm. Reynevan poznał go od razu. – Warto było jednak – powiedział, opierając pięść o łęk siodła, Janko Schaff, pan na zamku Chojnik. – Warto było jednak pokręcić się po okolicy te parę dni. Czułem, że zdołasz prysnąć z Trosk. Reynevanie von Bielau. Urządzili popas opodal duktu, pod grupą wielkich dębów. Kilku zbrojnych udało się w pozbawiony raczej perspektyw pościg za koboldami. Reszta przez czas jakiś dziwowała się trupom, oglądała je, dyskutowała. Wreszcie cztery zewłoki ubitych waldszratów zawisły za nogi na konarach, a armigerzy i pachołcy wzięli się za ściąganie skór, mających stanowić dowody zwycięstwa i trofea. Reynevan przyglądał się ponuro. Nie miał pewności, czy i jego przypadkiem nie zaczną zaraz skórować. Pozornie miła i złośliwie chytra zarazem mina Janka SchafFa niczego dobrego nie wróżyła. Reynevan nie dawał się zwieść sztucznej wylewności. – Szczęście twoje – mówił pan na Chojniku – żeś wrzeszczał i że posłyszeliśmy. Inaczej krucho by z tobą było. My tych włochaczy znamy, sporo ich siedzi po karkonoskich komyszach. Zimą głód je bliżej ludzkich sadyb przypędza. Napadają kupą, żywcem żrą, do kości objadają. Jedni mówią, że rodzą je tutejsze góralskie baby, co się z psami parzą, tfu, obrzydliwość. Inni gadają, że to simiae, bydlęta zamorskie, przez templariuszy ongi hodowane. Jeszcze inni mniemają, że to diabły, z piekła dziurami wyłażące. Prawda, Zwicker? – Co złe, to od diabła – odrzekł przechodzący obok ksiądz, obrzucając Reynevana wyjątkowo zjadliwym spojrzeniem spod kaptura. – A każdy grzech woła kary. – Głupek – skomentował półgłosem Schaff. – Hola, paniczu Bielau! Niebezpieczeństwo minęło, a ty wciąż chmurny. Nakarmionyś, przeodzianyś, a toś cięgiem nieswój. Czemuż to? – Na Troskach – Reynevan zdecydował się postawić sprawy jasno – chcieliście mnie kupić. Dawaliście czterdzieści kóp praskich groszy, bez ochyby po to, by się wam przy odsprzedaży z nawiązką zwróciły. Kogóż to, ciekawość, upatrywaliście jako kupca? Inkwizycję? Wrocławskiego biskupa? – Biskupa – Schaff splunął – srał pies, Inkwizycję też. Ja cię z dobrego serca wykupić chciałem. Przez sympatię. – Sympatię do czego? Nie znamy się wszak.

– Znamy lepiej, niż ci się zda. Twój brat Piotr, świeć Panie nad jego duszą, był porządnym człowiekiem. Będącym w potrzebie pomocy nie odmawiał. Ani pożyczki. Gdy przydarzyła się nam, Schaffom, potrzeba, kto pomógł? Piotr z Bielawy! – Aha.

– A kto się teraz zawziął na Reinmara, Pietrowego brata? Kto na niego dybie? Biskup? Srał go pies, mówiłem! Sterczowie? Sterczowie są zwyczajni zbóje. Książę ziębicki Jan, krzyw o to, że mu Reinmar kochankę wyobracał, bo młodszego i jurniejszego wolała? Jan von Biberstein ze Stolza wreszcie. Niby wielkiej szlachetności pan, a co czyni? Za schwytanie szlachcica nagrodę wyznacza jak za zbiegłego raba. I za co? Że mu córę zbałamucił? Chryste Jezu! Dyć od tego i są panny, po to je Pambuczek stworzył, coby je bałamucić, a po to, by się bałamucić dawały, kurewską je obdarzył naturą. Źle mówię? – Na Troskach cię rozpoznawszy – podjął Schaff, nie czekając aprobaty – pomyślałem sobie, wezmę i chłopaka zratuję, nie dam Sześciu Miastom, nie zwolę, by się nad bratem Piotra z Bielawy na szafocie kaci znęcali na motłochu złą uciechę. Wykupię, pomyślałem sobie, nieszczęśnika… – Dzięki wam serdeczne. Dłużnikiem waszym…

– Czterdzieści kóp groszy – Janko Schaff jakby nie słyszał – suma, pomyślałem sobie, nie tak duża, nieboszczyk pan Piotr wiele więcej nam ongi użyczył. A i zratowany z łap łużyckich oprawców panicz Reinmar, pomyślałem sobie, przecie zrewanżować się będzie umiał. Panicz Reinmar ma wszak pięćset grzywien, które dwa roki temu nazad podatkowemu poborcy zagrabił. Będzie umiał się odwdzięczyć. I podzielić. – Ejże, panie Schaff – westchnął pozornie niefrasobliwie Reynevan. – Wierzycie pogłoskom? Sami dopiero co przyznaliście, że na Śląsku nastają na mnie, że paskudnymi metodami się posługują. Że nie cofają się przed oczernieniem i potwarzą, że wredne plotki rozpuszczają, byle mnie zohydzić. Bo potwarz to i fałsz, jakobym napadł kolektora. Potwarz i fałsz, pojmujecie? Za ratunek dzięki, nie zapomnę wam. Ale teraz, jeśli pozwolicie, pożegnam się. Muszę odnaleźć druhów, którzy… – Pomału – Schaff dał wzrokiem i gestem znak zbrojnym, ci natychmiast stanęli w pobliżu. – Pomału, panie Bielawa. Żegnać się chcesz? Tak rychło? A wdzięczność gdzie? Na Troskach nie zdołałem cię wykupić, ale liczą się wszak dobre chęci. Ale od monstrów leśnych cię wybawiłem, nie zaprzeczysz. Gdyby nie ja, byłoby po tobie. Gdy więc grzywnami poborcy dzielić się będziem, ja wezmę trzysta, ty resztę. Tak będzie sprawiedliwie. – Nie napadałem na poborcę i nie mam tych pieniędzy!

– O tym, czy masz, co masz i gdzie masz – Schaff zmrużył lekko oczy – to sobie jeszcze pogawędzimy. Na zamku Chojnik. Dokąd zaraz ruszamy. Dasz mi słowo rycerskie, że nie będziesz uciekał, to nie każę cię wiązać. Zresztą dokąd ci uciekać? Lasy roją się od stworów piekielnych. De Bergow ściga cię już niezawodnie. Czyha też wciąż pod Troskami Ulryk Biberstein, okrutnie na ciebie zawzięty. U mnie nie będzie ci krzywda. Zostawię ci nawet część pieniędzy kolektora, sobie wezmę tylko… Tylko czterysta grzywien. Dlatego… Nim dziedzic Chojnika sprecyzował, periapt Yisumrepertum uaktywnił się na ręce Reynevana. Samoczynnie. Magia, która amulet uruchomiła, była tak silna, że Reynevan nie miał najmniejszych trudności w ustaleniu kierunku. Zaskakując zarówno Schaffa, jak i jego zbrojnych, skoczył przez dukt, za krzaki jałowca, przesadził wykrot i bez namysłu rzucił się na przykucniętego za zwalonym pniem człowieka w kapturze. Zamaszystym uderzeniem pięści wybił mu z rąk przypominające mały relikwiarz puzderko, kopnął, zdzielił w kark, poprawił w ucho. Kaptur spadł, błysnęła tonsura. Reynevan byłby przylał księdzu jeszcze raz, ale zbrojni Schaffa dopadli go i chwycili w żelazny uścisk. – Co ty, u diabła, wyprawiasz? – wrzasnął Schaff. Szalonyś? Azali obłąkany? – Zobaczcie – wrzasnął Reynevan jeszcze głośniej – co on miał! Spytajcie, co robił! – O czym ty gadasz? To ojciec Zwicker! Mój kapelan!