Выбрать главу

– Że powinienem puścić cię wolno? – dziedzic Chojnika uśmiechnął się wilczo. – W trosce o własne bezpieczeństwo? Ładna próba, Bielawa, ładna próba. Ale nie ze mną te numery. – Miejcie się chociaż dobrze na baczności…

– Nie ucz mnie.

Cała sprawa miała fatalny skutek dla księdza Zwickera. Postawiony przed Schaffem i zasypany pytaniami duchowny zaciął zęby i nie uronił słowa. Nawet wówczas, gdy parę razy dostał po pysku. – Bielawa! – Schaff przyzwał go gestem. – Pokazałeś, że się na czarach znasz. Gadaj tedy: możliwe to, by klecha, choć w pętach, zdołał jakimś gusłem ściągnąć nam tego Grellenorta na kark? Reynevan rozłożył ręce, wzruszył ramionami. A Schaffowi to wystarczyło. Powróz przerzucono przez poziomy konar i nim zdążyłbyś zmówić zdrowaśkę, kapelan Zwicker dyndał na stryczku, kurcząc i konwulsyjnie prężąc nogi, czemu cały orszak przyglądał się ze znudzonymi minami. – Trzeba będzie wpaść tu za jakiś czas – powiedział Gwido Buschbach. – Klecha poszczał się, widzicie? Ani chybi wyrośnie tu mandragora.

Schaffa faktycznie nie trzeba było uczyć, jak postępuje się w warunkach zagrożenia. Wciąż podróżowali leśnymi drogami, dość skrzętnie unikając tych co bardziej wyjeżdżonych. Podążali wolno, a przodem cały czas jechała czujka – Gwido Buschbach ze strzelcem. Reszcie pan na Chojniku surowo nakazał ciszę, uwagę i baczność. Oddział zaczął wyglądać tak bojowo, że Reynevana prawie opuścił lęk przed Pomurnikiem, już nawet nie kulił się w siodle, ilekroć nad duktem przeleciał lub zaskrzeczał jakiś ptak. Kij, jak każdy, miał jednak dwa końce. Wobec takiej czujności o ucieczce trudno było nawet myśleć. Mimo to Reynevan wciąż o niej myślał.

Na pierwszy nocleg stanęli w opuszczonej osadzie hawerzy, latem dobywających tu i topiących rudę. Na drugi nocny odpoczynek, wkrótce po sforsowaniu rzeczki, którą nazwał Mumlavą, Gwido Buschbach wybrał dla nich niewielką góralską wioszczynę, zabitą dechami, odciętą od świata i skrytą w głębokim jarze dziurę o nazwie Mumlavske Udoli. Reynevan poznał i zapamiętał nazwę z rozmowy Schaffa ze starszym osady, zarośniętym jak rosomak siwawym mężczyzną. Rosomak był wyraźnie wystraszony, spanikowany wręcz, tak bardzo, że Schaff się zlitował. Miast zwykłym rycerskim obyczajem nawrzeszczeć i skopać, zdecydował się odegrać rolę pana dobrego i hojnego. Obdarowany półgarścią drobnych pieniędzy Rosomak pojaśniał jak słoneczko, a uśmiech rozpołowił jego zarośniętą gębę tak szeroko, że aż strasznie. Natychmiast zaprosił rycerza do swego obejścia, w drodze zaś wyjawił, dukając, czemu taki zalękniony i czemu cała wieś w strachu. Przelatywały tędyk, wyjaśnił, dopiero co bardzo hrozne pany, bardzo hrozne, bardzo konne i bardzo zbrojne, kilkakroć przelatywały, a takie były, że uahaha i pomahaj Pambu. Ustalenie, kiedy to dokładnie miały miejsce owe straszne kawalkady, trochę trwało, wreszcie jednak wydało się, że przedwczoraj w nocy i wczoraj świtaniem. Określenie, jak jeźdźcy wyglądali i w jaką barwę byli odziani przekraczało jednak zdecydowanie możliwości wieśniaka. Schaff zachmurzył się, gryzł wąs – nagle jednak humor mu się poprawił. Wszystkim się poprawił. Z Rosomakowego obejścia powiało bowiem czymś niezwykle miłym, czymś bosko i rozkosznie smakowitym, czymś tkliwie i tęsknie domowym, czymś rzewnie i rozczulająco matczynym, zapachniało jakąś cudowną, niezapomnianą, głęboko wrytą w podświadomość wonią, kojarzącą się ze wszystkim, co miłe, dobre i radosne, takie, że tylko siądź i ze szczęścia płacz. Mówiąc inaczej, a krócej: z chałupy zaleciało topionym smalcem i smażonymi w nim cebulą i mięsem. Schaffowi, jego zabijakom i Reynevanowi łzy popłynęły z oczu, a ślina pociekła po zębach z siłą górskiej siklawy. – Wieprzka bilim – wyjaśnił Rosomak. – Bo to, panie, pora…

Pan na Chojniku nie dał mu dokończyć. Sięgnął do kalety. Na widok monet w jego garści chłopina aż się zatoczył, otwarł gębę, przez moment zanosiło się, że zacznie wyć. Opanował się jednak szybko. – Zapraszam… – wydyszał, chowając pieniądze za pazuchę. – Na poczęstunek…

– Ci, co tu niby jeździli – Janko Schaff zgonił kurę ze stołu – to mogą być ci Czarni Jeźdźcy, Rota Śmierci. Ale mogą to też być ludzie Bibersteina. Albo z Trosk, od de Bergowa… Diabli ich nadali. Że się tak zawezmą, nie liczyłem. Że tak im na tobie zależy, Bielawa. – Jakby nas… – Werner Dorfinger, jeden z Chojnickich burgmanów, obrzucił Reynevana ponurym spojrzeniem. Jakby nas, nie daj Bóg, doszli… Będziem się o niego bić, czy jak? – Co będzie – uciął Schaff – to będzie. A będzie, co ja postanowię. Jasne? Objedli się smażonych na smalcu wieprzowych okrawków tak, że ledwie ruszać się mogli, jakiś czas wydawało się, że nie przełkną już ni kęsa. Wytrzymali do chwili, gdy gospodyni jęła wyciągać z kotła ugotowane jitrnice, czyli wątrobianki, krwawniczki i nadziewane kaszą jelitka. Ledwo trochę wystygły, rzucili się na nie jak wilki. – Chryste Panie… – Dorfinger poluźnił pas o dalsze dwie dziurki. – Dawnom takich jitrniczek nie kosztował… Ha, zjem jeszcze, jeno wpierw za stodołę mus mi. – Kożuch weź – poradził wyłaniający się z sieni Ralf Moser, drugi burgman z Chojnika, strząsając śnieg z czapki i kołnierza. – Sypie na dworze. A duje, jakby się kto powiesił. – Dyć to i prawda – wyszczerzył zęby Schaff. – Zwicker się przecie powiesił. A że nie sam i nie z własnej woli, tego wicher przecie nie wie. – Klecha… – Moser zakrztusił się parą i dymem, zakaszlał. – Klecha zza grobu jeszcze nam szkodzi… – Pomaga raczej – zaprzeczył Gwido Buschbach, kopniakiem odpędzając natrętnego kozła, usiłującego poszczypywać cholewki. – Bo jeśli kto na nas parol zagiął, gracko zgadnie, którędy nam droga. Mogą się na nas zasadzić na Kruhonoszowej Hali, pod Szrenicą. Mogą czekać przy Borówczanych Skałach. Mogą nas chcieć dopaść nad górną Szklarką, nim zjedziemy w dolinę Wrzosówki… A w zamieci i dujawicy, da Bóg, może się jakoś przemkniem… Dajcie no jeszcze jelitko… – Dajcie i mnie. Święty Maurycy, patronie rycerzy… Niebo w gębie. Więcej nie ma? – Są, panoczku, są.

– Naści tu, dobry człeku, jeszcze pieniądz… Hej! A ty, Bielawa, dokąd? – Za stodołę muszę.

– Idź z nim, Moser. Żeby mu jaka głupota do głowy nie przyszła. – Dopierom co z mrozu – zaprotestował burgman. A jemu dokąd uciekać? W zimę, w śnieżycę? Między wilki i potwory? Na zatracenie? Przeca on nie durny! – Ruszaj, rzekłem.

Śnieżyca nie śnieżyca, wilki nie wilki, Reynevan nie dbał. Musiał uciec, a to była jedyna szansa. Teraz, w nocy, gdy Schaff i jego ludzie byli obżarci, gnuśni i senni. W mroku sieni, gdy Moser zamieniał kilka słów i grubych żartów z wracającym Dorfingerem, Reynevan chwycił kożuch. I ciężki odważnik od stojącej tam wagi. Podwórze przywitało ich zimnem i zamiecią. I ciemnością. Za stodołę szli niemal po omacku. – Uważaj – ostrzegł prowadzący Moser. – Bo tu gdzieś pług leży… Potknął się, przewrócił z łomotem. Gdy bluźniąc na czym świat stoi podnosił się na czworaki, Reynevan już sunął ku niemu ze swym odważnikiem, już, już zamierzał się, by walnąć biedaka w potylicę. W tym momencie na tle ośnieżonej kupy gnoju mignęły szybkie cienie, rozległ się głuchy stuk, Moser stęknął i padł plackiem. W następnej chwili w oczach Reynevana rozbłysło sto świec, a w głowie huknęło sto gromów. Podwórko, chałupa, stodoła i kupa gnoju zapląsały i wycięły dzikiego hołubca, ziemia i niebo zaś kilkakroć zamieniły się miejscami. Nie upadł, podtrzymywany przez kilka par tęgich ramion. Na głowę wciągnięto mu gruby worek. Ręce skrępowano. Powleczono. Wrzucono na siodło chrapiącego i tupiącego konia. Koń od razu skoczył w galop, bijąc kopytami o kamienie. Reynevanowi zęby kłapały i dzwoniły pod workiem, bał się, że język sobie odgryzie. – W drogę! – skomenderował ktoś o chrapliwym, paskudnie złym głosie. – Jazda, jazda! W cwał! Wicher wył i świszczał.