– Duch. Demon. Dyć to Karkonosze, zapomnieliście?
– Ribezahl… – odgadł Kuhn. – Jo, jo…
– Ribezahl – rzekł z przekonaniem Priedlanz – nosi rogi jelenie i brodzisko wielgachne. Tamten nie nosił. – Ribezahl może każdą postać przybrać.
– Kurwa… Przydałby się krucyfiks. Albo inny jaki krzyż. Ma który? A ty, Bielawa? Nie masz czasem krzyża? – Nie.
– Zostaje, kurwa, do świętych się modlić… Ino do których? – Do Czternastu Wspomożycieli – podpowiedział Stroczil. – Do wszystkich naraz w kupie. Jest pośród nich paru chwatów. Choćby Jerzy, wiadomo. Z innych Cyriak diabła wziął na łańcuch, Małgorzata smoka poskromiła, zaś Eustachy lwy. Wit… Wit co zrobił, nie pomnę. Ale niechybnie coś. – Wit – wtrącił Kuhn – ucieszne podskoki wyczyniał.
– No. Nie mówiłem?
– Zamknijcie się wreszcie, do psiej mąci! – wrzasnął Wilrych von Liebenthal. – Szlag chce trafić, gdy się tego słucha! – Pojrzyjcie, jaki orszak bogaty.
Faktycznie, trzeba było przyznać, mijający ich, nadciągający od strony Bolkowa orszak prezentował się okazale. Przodem jechał laufer w błękitno-srebrnej barwie, z podobnie szachowanym proporcem. Za nim podążali zbrojni jeźdźcy i strojni dworzanie, otaczający zaprzężony w czwórkę siwków wóz, obity wzorzystą tkaniną i udekorowany błękitnymi wstęgami. Na wozie, w otoczeniu dworek, zasiadała korpulentna i roztaczająca aurę dostojeństwa matrona w czepcu i podwice. – Rozamunda von Borschnitz – rozpoznał, kłaniając się, Priedlanz. – Z domu Bolz – potwierdził półgłosem Stroczil. – Ha, cudnie piękna była to podobnież niegdyś białogłowa. Opowiadał mój nieboszczyk tatko, jako za jego młodych lat pół Śląska się w niej kochało, latali za nią kawalerowie jak psi za suką, bo prócz tego, że gładka, jeszcze i posażna była. Wreszcie się za Kunona Borschnitza wydała, tego, który… – Czasów, kiedy twój tatko młody był – przerwał zjadliwie Liebenthal – najstarsi ludzie nie pamiętają. Biskupi wrocławscy pono byli wonczas jeszcze posłuszni metropolii gnieźnieńskiej, księstwem świdnickim pono władali Piastowie, a król czeski Wacław IV maluśkim pono był pędraczkiem. Tak dawno to było. Borschnitzowa, babsko stare, musi mieć tedy grubo ponad sześćdziesiąt roków, dziw, że się jeszcze próchno nie rozsypało. Popędźcie konie, cholera bierze, gdy się tak wlec! Heretyk, pogoń kobyłę! Hej! Sięgnij no który jego chabetę nahajką przez zad! – Dałbyś pokój, Wilrych.
Nocować wypadło im w Bolkowie, miasteczku leżącym u stóp góry, na szczycie której wznosiło się słynne i groźne zamczysko. Tym razem spali w zajeździe – Liebenthal zdecydował się wreszcie głębiej sięgnąć do kiesy, którą dostał od Dachsa jako ryczałt na koszta podróży. Zafundowali sobie także wieczerzę pod postacią suto okraszonych pierogów z kapustą i grzybami.
Objedzony Reynevan spał bez snów.
Nazajutrz niebo znowu zaciągnęły niskie chmury, zaczęło mżyć. Jechali, rzadko przerywając milczenie. Oglądali się, ale po tropiącym ich jeźdźcu nie było śladu. Zniknął. Jak duch. Może rzeczywiście był duchem? Może naprawdę był to Ribezahl, demon Karkonoszy? Może powodem jego zniknięcia był fakt, że się od Karkonoszy oddalili? Mżyło.
Wypogodziło się dopiero późnym popołudniem. Gdy dotarli do Świebodzic. Stanęli w gospodzie "Pod Brodatym Kozłem". Jest późno, orzekł Wilrych Liebenthal, istnieje ryzyko, że do Świdnicy nie zdąży się przed zmrokiem i zamknięciem bram. A że Świdnica egzekwuje prawo milowe, w promieniu mili od miasta karczmy nie uświadczysz. A od tego "Kozła" przyjemnie czymsiś zalatuje. Zalatywało, okazało się, kapustą, cebulą, kaszą i żurem na wędzonce, a nade wszystko pieczoną gęsią. Święty Marcin był za pasem i przypominał o sobie. Przed usytuowaną w bezpośrednim pobliżu Bramy Bolkowskiej karczmą stało sporo wozów, a w stajni sporo koni. Gości mogła przywabić kuchnia "Kozła" – albo zmusił ich do przejazdu tędy posiadany przez Świebodzice przymus drogowy. – Tłoczno dziś u was – zagadnął Reynevan chłopca stajennego. – Roboty po uszy, co? A czyje to te konie? Chłopiec wyjaśnił, czyje. Wyjaśniając, wzdychał. Bardzo był przejęty. I bardzo gadatliwy. Gawędziliby dłużej, gdyby nie Liebenthal. – Hola! Ty! Bielawa! Co to za pogaduszki? Gębę na kłódkę i sam tu! Żywo! Wypełniona dymem, swądem i przytulnym ciepełkiem karczma pełna była ludzi. Przeważali wieśniacy, którym odwieczna rolnicza tradycja surowo nakazywała w sobotni wieczór upić się w sztok. Byli i kupcy, byli pielgrzymi w opończach obszytych muszlami z Compostelli. Byli cysterscy kwestarze, w dużym tempie opróżniający tak miski, jak i dzbanki. Na ławie u komina siedziała szóstka knechtów w skórzanych kabatach, obok zaś u stołu czterech czarno odzianych i smutnych osobników. Głośno i opryskliwie, jak na rycerzy przystało, zamówili jadło i napitek. Liebenthal znów zdecydował się uszczuplić otrzymany na podróż ryczałt, wnet więc ich stół zapełniły miski z mięchem, dzieże z kaszą, konwie z winem i gąsiorki z jabłecznikiem. – Uuach… – stęknął po jakimś czasie Priedlanz. – Niczego żarcie… A i picie ujdzie. – Jo, jo – beknął Kuhn. – Dobre, gut. Wia sih's g'hórt.
– Tedy łyknijmy!
– Zdrowia! Polewaj, Bartoszu!
– Zdrowie wasze!
– Żal – westchnął Bartosz Stroczil – że podjadłszy i wypiwszy nie pochędożym. Ale jutro, psiakrew, inaczej będzie, obaczycie. Gdy we Świdnicy staniem. Na laskę świętego Grzegorza Cudotwórcy! Wiem ja we Świdnicy zamtuzik, gamratki tamój niczym łanie… – Ufam – otarł wąsy Liebenthal – że z nowożytnych więcej czasów pochodzą te wieści. Co, Stroczil? Jak dawno żeś te łanie znawał? Żeby nie okazało się, że ninie to starej Borschnitzowej równolatki. Takie same próchna! – Przesadzacie, panie – odezwał się Reynevan. – Nadto, widzi mi się, obrażacie tu cześć niewiasty. – Pyta ktoś ciebie? – wrzasnął Liebenthal. – Czego gębę rozwierasz? – Ciszej, waszmościowie – syknął Priedlanz, zerkając niespokojnie. – Ciszej nieco. Już się na nas gapić poczynają. A tobie, Bielawa, o co idzie? – Szlachetna pani Borschnitzowa stara nie jest bynajmniej. Mój ojciec tyleż roków liczy i starcem nie jest. – Czego? Że jak?