– Sześćdziesiąt lat – Reynevan podniósł głos – to nie starość. Mój ojciec… – Do dupy z twoim ojcem! – ryknął Liebenthal. – Diabeł niech ojca twego porwie! Sześćdziesiąt nie starość?
Baranie ty! Komu szósty krzyżyk stuknie, ten próchno, truchło i pierdzielina! Rzekłem! A ty milcz i nie przeciw się, bo w pysk strzelę! – Głośniej gadajcie, głośniej – warknął Priedlanz. Nie wszyscy jeszcze was słyszeli. O, choćby tamten brudas u drzwi. On chyba nie słyszał. – Nadto – rzekł cicho Reynevan, patrząc Liebenthalowi prosto w oczy. – Nadto nie podoba mi się sposób, w jaki waszmościowie o niewiastach rozprawiają. Jak niegodnie je traktują. Mógłby kto pomyśleć, że wszystkie białogłowy identyczną mierzycie miarą. Że dla was wszystkie one jednakie. – Szlag mnie trafi! – Liebenthal wyrżnął pięścią w stół, aż podskoczyły naczynia. – Na miły Bóg! Nie zdzierżę! – Przymkniecie się czy nie? Do diabła…
– Panie Bielawa – Stroczil przechylił się przez stół. Co waści napadło? Spiłeś się czy jak? A możeś chory? Wpierw ojciec, teraz białogłowy jakieś… Co tobie? – Że niewiasty wszystkie jednakie są, temu przeczę.
– Wszystkie jednakie są! – zaryczał Liebenthal. – Jednakie, mać ich w tę i nazad! I jednakiej rzeczy służą! – No nie! – Reynevan zerwał się zza stołu, zamachał rękami. – Nie, panowie! Mnie tego słuchać się nie godzi! – Ledwom ścierpiał – podniósł i piskliwie zawyżył głos – gdyście Ojca Świętego znieważali, papieża Marcina V, do dupy go przyrównując, zwąc starym truchłem i pierdzieliną! Ale odmawiać czci Matce Boskiej? Mówić, że cześć jej nie należy? Że taka sama, jak wszystkie niewiasty, że sicut ceterae mulieres poczęła i urodziła? Nie, tego spokojnie słuchać nie myślę! Kompanię waszą opuścić jestem zmuszon! Szczęki Liebenthala i Priedlanza opadły. Ale do końca opaść nie zdążyły. Nim zakończyły opadanie, czterech smutnych zza stołu w kącie zerwało się. Zerwali się też, jak na komendę, knechci w skórzanych kabatach. – Imieniem Świętego Oficjum! Jesteście aresztowani! Liebenthal odepchnął stół, porwał za miecz, Stroczil kopniakiem wywrócił ławę, Priedlanz i Kuhn błysnęli wpół dobytymi klingami. Ale czterej smutni znaleźli niespodziewanych sprzymierzeńców. Na czole Kuhna z trzaskiem rozpękł się gliniany garnek, rzucony z niewiarygodną celnością i siłą przez jednego z obszytych muszlami pielgrzymów. Bawarczyk runął plecami na ścianę, nim się opamiętał, już trzymali go w mocnym uścisku dwaj cystersi. Trzeci cysters, chłop niewysoki, ale krępy i nabity w sobie, uderzył Liebenthala barkiem, kropnął krótkim a precyzyjnym lewym sierpowym, poprawił prawym. Liebenthal oddał, mnich wykonał unik, maleńki, ale wystarczający, by pięść ledwie musnęła mu tonsurę, sam wyprowadził z dołu ładny hak, a po nim jeszcze ładniejszy prosty. Prosto w nos. Liebenthal zalał się krwią, zniknął pod gromadą rzucających się na niego knechtów. Inni zdążyli już obezwładnić Stroczila i Priedlanza. – Jesteście aresztowani – powtarzał jeden ze smutnych, z których żaden udziału w walce nie wziął. – Imieniem Świętego Oficjum jesteście aresztowani. Za bluźnierstwo, świętokradztwo i obrazę uczuć. – Pies was jebał! – ryczał przyduszany do podłogi Priedlanz. – To będzie zaprotokołowane.
– Skurwysyny pierdolone!
– To też.
Nie trzeba chyba dodawać, że Reynevana dawno już w izbie nie było. Gdy tylko zaczęło się zamieszanie, prysnął. Chłopak stajenny spełnił prośbę, nie rozkulbaczył jednego z koni. Do zachodu słońca było jeszcze na tyle daleko, że bramy nie zamknięto, a na tyle blisko, by na drodze nie było już żywej duszy, nikogo, kto mógłby udzielić wskazówek pościgowi. A Reynevan nie wątpił, że pościg ruszy, ruszy natychmiast, gdy sprawa się wyjaśni. Ścigać go będzie, wiedział to, nie tylko jego niedawna eskorta, ale i ci smutni, w których bezbłędnie rozpoznał ludzi Inkwizycji. Musiał jak najprędzej zwiększyć dystans, oddalić się na tyle, by nadciągający zmrok pokrzyżował ścigającym szyki. Gdy zapadnie mrok, musiał być daleko. Za wszelką cenę. Choćby miał na śmierć zajeździć konia.
Szczęście nadal zdawało się mu sprzyjać, koń póki co nie zdradzał w galopie objawów zmęczenia. Zaczął mydlić się pianą i robić bokami dopiero wówczas, gdy dopadł boru. Tu Reynevan i tak musiał zwolnić. W borze było już niemal zupełnie ciemno. Fart skończył się, gdy ściemniało całkiem. Gdy przejeżdżał mostek na strumieniu, łomot kopyt na dylach poniósł się echem. Tłumiąc tętent innych kopyt. Czarny i niewidoczny w mroku jeździec wyłonił się z ćmy jak upiór. Nim Reynevan zdołał zareagować, został ściągnięty z kulbaki. Bronił się, ale czarny jeździec miał siłę wręcz nadludzką. Uniósł go i z wysokości rzucił na kamienisty grunt. Był błysk, ból, paraliżujący bezwład. Potem twarda ziemia jakby rozpłynęła się pod nim, wessała w puszystą ciszę. W bezdenną otchłań miękkiego niebytu. Odzyskał przytomność w pozycji półleżącej. I w więzach. Nadgarstki miał skrępowane na podołku, nogi spętane w kostkach. W ciągu ostatnich dziesięciu dni, pomyślał, po raz piąty ktoś mnie łapie, po raz piąty jestem czyimś jeńcem. Chyba ustanowiłem rekord. To była pierwsza jego myśl. Poprzedzająca nawet tę bardziej w jego sytuacji sensowną: kto mianowicie złapał go tym razem? Plecami opierał się o coś, co prawdopodobnie było murem, było bowiem twarde i wydzielało woń starej wapiennej zaprawy. Resztki muru widział też obok, osłaniały przed wiatrem płonące ognisko. Wiatr duł silnie, wręcz wył w porywach. Szumiały i skrzypiały jodły. Reynevan nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest gdzieś wysoko, na szczycie góry lub wzgórza. – Ocknąłeś się?
Człowiek – siłacz – który go pojmał i związał, nosił czarny płaszcz z grubej wełny. Miał też na sobie zbroję. I rycerski pas. W niczym nie przypominał Birkarta Grellenorta ani żadnego z jego czarnych jeźdźców. Reynevan stwierdził to ze zdziwieniem większym nawet niż ulga sądził, że dopadł go Grellenort właśnie. Dlaczego więc porwał go i kim był siłacz w zbroi? Bo przecież nie Ribezahlem, duchem Karkonoszy? Reynevan przełknął ślinę. Nie wierzył w istnienie Ribezahla. Z drugiej strony w ciągu ostatnich dwóch lat zdarzyło mu się spotkać i widzieć mnóstwo rzeczy, w istnienie których nie wierzył. – Jesteś Reinmar z Bielawy? Potwierdź. Nie chciałbym popełnić omyłki. – Jestem Reinmar z Bielawy. A kim ty jesteś?
– Kim jestem? – głos rycerza w czarnym płaszczu zmienił się nieco, i to nie na lepsze. – Powiedzmy, że konsekwencją. – Konsekwencją czego?
– Twoich dawnych postępków. I występków.
– Ach. Anioł zemsty? Wysłannik losu? Nieubłagane ramię sprawiedliwości? Reynevan sam się dziwił, jak łatwo przychodzi mu swobodny ton. Rutyna, pomyślał. Zwyczajnie nabrałem wprawy. – Żądałeś potwierdzenia, że ja to ja – mówił dalej, nadal beztrosko. – Nie znasz mnie więc. Ja ciebie też w życiu na oczy nie widziałem. Działasz tedy, to oczywiste, w czyimś imieniu i na czyjeś zlecenie. Czyje? Któż to ma powody, by rozliczać mnie z moich dawnych postępków? Spróbuję zgadnąć. Znam tych, co na mnie dybią. – Strasznie dużo gadasz.