– Byłem zdecydowany zabić cię, Bielawa – powiedział chrapliwie. – Dowiedziawszy się w Szklarskiej Porębie, kim jesteś, śledziłem cię, czekając na okazję. Wiem, nie jesteś winny śmierci Niklasa. Przed dwoma laty darowałeś życiem Wolfhera; gdyby nie twoja szlachetność, straciłbym dwóch braci miast jednego. Mimo tego byłem zdecydowany pozbawić cię życia. Tak, tak, słusznie podejrzewasz… chciałem cię zabić z urażonej męskiej dumy. Chciałem twoją krwią spłukać przylgnięty do mego herbu brud osławy. W twojej krwi utopić hańbę żałosnego cocu, rogacza nad rogaczami. – Ale cóż… – dokończył, wsuwając mizerykordię do pochwy. – Sporo się zmieniło. – O tym, że żyję, że jestem na Śląsku, nie wie nikt, nawet Apeczko, ninie senior rodu. Nie wiedzą nawet Wolfher i Morold, moi rodzeni bracia. A długo tu nie zabawię. Załatwię, co należy, nie wrócę już nigdy. Ja już jestem z Łużyc, na służbie u Sześciu Miast… Żenił też się będę z Łużyczanką. Wkrótce. Chodzę już w zaloty, wiesz? Żebyś ty ją widział… Oczy bławe i nie za mądre, nos perkaty, w piegach cały, nogi krótkie, dupa wielka, nic, ale to nic z Francji, nic z Burgundii… Może więc mi się co w życiu na lepsze odmieni. Jak dobrze pójdzie. – To, co powiedziałeś – odwrócił się – traktuję jako słowo szlachcica. Wiedz, że jadę do Ziębic. Odgadujesz, w jakim celu. Jadę do Ziębic spełnić obowiązek. Spełnię go, tak mi dopomóż czart. Ale gdybym trafunkiem nie zdołał… Gdyby mi się nie powiodło… Wtedy trzymam cię za słowo, Bielawa. Za verbum nobile. – Przysięgam – Reynevan roztarł zdrętwiałe przeguby. – Tu, w obliczu tych odwiecznych gór, przysięgam, że dręczyciele i mordercy Adeli nie będą spać spokojnie i cieszyć się bezkarnością. Przysięgam, że Jan Ziębicki, nim skona, będzie wiedział, za co umiera. Składam przysięgę i dopełnię jej, choćbym duszę miał diabłu zaprzedać. – Amen. Bywaj, Reinmarze von Bielau.
– Bywaj, Gelfradzie von Stercza.
Rozdział trzynasty
w którym Zielona Dama, nie mniej zagadkowa niż Zielony Rycerz z wiadomej legendy, domaga się od Reynevana różnych usług – w tym i tego, by sprawił jej przyjemność.
Czekał na nich w Mokrzeszowie, wsi leżącej jakieś pół mili za Świebodzicami, przy wiodącym do Świdnicy gościńcu. Nie czekał długo. Eskortujący go do wczoraj rycerze musieli opuścić Świebodzice wczesnym rankiem, gdy zobaczył ich, nadjeżdżających traktem, w mokrzeszowskim kościele wciąż trwała niedzielna msza, proboszcz był, jak się zdawało, przy postcommunio. Gdy go spostrzegli, osłupieli, wstrzymali wierzchowce. Reynevan miał czas przyjrzeć się im. Sprowokowany zatarg z Inkwizycją, choć zapewne szybko wyjaśniony, pozostawił ślady. Priedlanz miał podbite oko. Kuhn nosił na czole bandaż. Nos Liebenthala, złamany chyba, był czerwonosiny i napuchły tak, że litość brała na sam widok. To Liebenthal właśnie otrząsnął się ze zdumienia pierwszy. I zareagował. Dokładnie w taki sposób, jakiego Reynevan oczekiwał. Zeskoczył z kulbaki i rzucił się na niego z rykiem. – Zostaw, Wilrych!
– Zabiję skurwiela!
Reynevan przed ciosami pięści zasłaniał się tylko, cofał, kryjąc głowę. Nawet nie próbował kontrować. Mimo to – absolutnie przypadkowo – jego napięstek zaczepił jakoś o spuchnięty nos rycerza. Liebenthal zawył i upadł na kolana, hołubiąc twarz w obu dłoniach. Do Reynevana doskoczyli zaś Stroczil i Priedlanz, chwytając go za ramiona. Kuhn, przekonany, że Reynevan będzie chciał bić klęczącego Liebenthala, zasłonił go własnym ciałem. – Panowie… – wykrztusił Reynevan. – Po co ten gwałt… Przecież wróciłem. Nie będę już próbował ucieczki. Pozwolę się bez oporu dostawić na Stolz… Liebenthal zerwał się z klęczek, starł łzy z oczu i krew z wąsów, dobył noża. – Trzymajcie go! – zaryczał, a raczej zahuczał. – Trzymajcie zasrańca mocno! Uszy mu utnę! Kląłem się, że utnę! To i utnę! – Zostaw, Wilrych – powtórzył Priedlanz, oglądając się na wychodzących już z kościoła ludzi. – Nie szalej. – Toć widzisz – dodał Stroczil – że wrócił. Obiecał, co nie będzie już uciekał. Zwiąże się go zresztą dla pewności jak barana. – Chociaż jedno ucho! – Liebenthal wyszarpnął się próbującemu osadzić go Kuhnowi. – Jedno aby! Za karę! – Nie. Ma być dowieziony cały.
– Chociaż kawałek ucha!
– Nie.
– To niech choć w mordę mu dam!
– To możesz.
– Hola! Mości panowie! A cóż to tu wyczyniacie? Kobieta, która wypowiedziała te słowa, była wysoka, a władcza poza czyniła ją jeszcze wyższą. Nosiła podróżną houppelande, prostą w kroju i szarą, ale wykonaną z cienkiego sukna wysokiej jakości, wykończoną popielicowym kołnierzem i takimiż obszyciami rękawów. Z popielic uszyty był również kołpak kobiety, włożony na muślinowy couurechef, skrywający włosy, policzki i szyję.
Spod kołpaka spoglądała para oczu. Oczu błękitnych i zimnych jak słoneczne styczniowe przedpołudnie. – Jasełki – dodała kobieta – panom w głowie? Choć jeszcze się nawet adwent nie zaczął? Liebenthal tupnął, gniewnie zmarszczył brew, zadarł głowę, szybko się jednak zmitygował. Wpłynął na to między innymi widok zbrojnych, wyłaniających się za kobietą z kruchty. Między innymi. Bo nie tylko. – Pan Liebenthal, czyż nie tak? – kobieta zmierzyła go wzrokiem. – Zeszłego lata gościłam na zamku w Żarach, byłeś waść w orszaku, który mi następnie przydzielono. Poznaję cię, choć nos miałeś wtedy innej nieco formy i barwy. A ty mnie pamiętasz? Wiesz, kim jestem? Liebenthal skłonił się głęboko. Priedlanz, Stroczil i Kuhn poszli za jego przykładem. Reynevan skłonił się również. – Czekam odpowiedzi. Co tu się wyrabia?
– Onego, wielmożna pani – Liebenthal wskazał Reynevana – mus nam pilnie na Stolz zawieźć. Z rozkazania jego mości Ulryka Bibersteina. Mus nam go na zamek dostawić… – Pobitego?
– Rozkaz mam – rycerz zachrząkał, pokraśniał. – Głowa moja w tym… – Głowa twoja – przerwała kobieta – mniej wiechcia słomy warta będzie, gdy ów młodzian dotrze na Stolz choćby z jednym zadrapaniem. Znasz pana na Stolzu, szlachetnego Jana Bibersteina? Bo ja znam. I uprzedzam: bywa porywczy. – To co mnie robić? – zahuczał czupurnie Liebenthal. Kiedy on mi się przeciwi? Uciekać próbuje? Kobieta skinęła dłonią, na palcach miała pierścienie, łączna wartość oprawionych w złoto kamieni wykraczała poza możliwość szybkiej wyceny. Zbliżyli się słudzy i uzbrojeni pachołcy, za nimi strzelcy prowadzeni przez grubego dziesiętnika w nabijanej mosiądzem brygantynie i z szerokim kordem u boku. – Zmierzam oto na Stolz właśnie – powiedziała niewiasta. Adresując słowa bardziej do Reynevana niż do Liebenthala.
– Mój orszak gwarantuje wam bezpieczeństwo w drodze – dodała swobodnie, jakby od niechcenia. – I właściwe wykonanie rozkazu pana Ulryka. Ja zaś zapewniam nagrodę, sowitą nagrodę, której pan Jan Biberstein nie poskąpi, gdy was przed nim pochwalę. Co waść na to, mości Liebenthal? – Liebenthal nie miał innego wyjścia, jak tylko skłonić się znowu. – O dobre traktowanie więźnia – dodała kobieta, wciąż patrząc na Reynevana – zadbam sama, osobiście. Ty zaś, Reinmarze z Bielawy, zrewanżujesz mi się miłą konwersacją w drodze. Czekam odpowiedzi. Reynevan wyprostował się. I skłonił.
– Jestem zaszczycony.
– To oczywiste, że jesteś – niewiasta uśmiechnęła się wystudiowanym uśmiechem. – W drogę tedy. Podaj mi ramię, młodzieńcze. Wyciągnęła rękę, gest wyłonił spod popielicowego mankietu obcisły rękaw samitowej sukni, zielony piękną, żywą, soczystą zielenią. Ujął jej dłoń. Dotyk sprawił, że drgnął. – Znasz mnie, pani – przemówił. – Wiesz, kim jestem. Znaczną masz zatem nade mną przewagę. – Nawet nie wiesz, jak znaczną – uśmiechnęła się drapieżnie. – Nazywaj mnie zaś… Zawahała się, spojrzała na rękaw sukni.