– Nazywaj mnie Zieloną Damą. Co tak patrzysz? Że niby tylko wam, błędnym rycerzom, wolno występować incognito, pod romantycznymi przydomkami? Jestem dla ciebie Zieloną Damą i kropka. Rzecz nawet nie w barwie szat. Z tamtym Zielonym Rycerzem śmiało mogę iść w komparację. Bywali tacy, co na jedno moje skinienie gotowi byli kłaść głowy pod topór. Wątpisz może? – Nie śmiałbym. Niech tylko trafi się okoliczność, pani, a i ja się nie zawaham. – Okoliczność, mówisz? Kto wie? Zobaczymy. Na razie nie wahaj się pomóc mi na siodło.
Jechali, mając po prawej widok na sine na tle chmur grzbiety Sudetów. Zieloną Damę i Reynevana poprzedzała tylko czujka: gruby sierżant i dwóch strzelców. Za Damą i Reynevanem podążała reszta zbrojnych, pachołkowie i służba wiodąca luzaki i konie juczne. Ariergardę orszaku tworzyli Liebenthal et consortes. Nie byli sami, na drodze panował ruch, i to nawet dość ożywiony. Rzecz nie mogła zaskakiwać – podróżowali wszak znanym i od czasów starożytnych uczęszczanym szlakiem handlowym, łączącym Zachód ze Wschodem. Do Zgorzelca znany jako Via Regia, droga królewska, idąca przez Frankfurt, Erfurt, Lipsk i Drezno do Wrocławia, w Zgorzelcu szlak rozgałęział się w tak zwaną Drogę Podsudecką, biegnącą podnóżem gór przez Jelenią Górę, Świdnicę, Nysę i Racibórz, by w Krakowie znowu złączyć się z traktem wrocławskim i podążyć na wschód, ku Czarnemu Morzu. Nic dziwnego, że Drogą Podsudecką ciągnął wóz za wozem, karawana za karawaną. Ze wschodu na zachód, ku krajom niemieckim, tradycyjnie wędrowały woły, barany, świnie, skóry, futra, wosk, potaż, miód i łój. W stronę przeciwną tradycyjnie wieziono wino. I wyroby produkowane przez rozwinięty na zachodzie przemysł, który na wschodzie tradycyjnie nijak rozwinąć się nie chciał. Zielona Dama ściągnęła wodze zgrabnej białej klaczy, podjechała tak blisko, że musnęła kolanem jego kolano. – Na kołnierzu – zauważyła – masz zaschniętą krew. To ich robota? Liebenthala i kompanii? – Nie.
– Krótka odpowiedź – wydęła usta. – Lapidarna do bólu. A ja, pomyśleć, w cichości ducha liczyłam, że rozwiniesz temat, uraczysz przygodową opowieścią. Miałeś mnie bawić, przypominam. Ale skoro ci to nie w smak, narzucać się nie będę. Nie odpowiedział, zwyczajnie zapomniał języka w gębie. Jakiś czas jechali w ciszy. Zielona Dama sprawiała wrażenie całkowicie pochłoniętej podziwianiem widoków. Reynevan co i rusz rzucał na nią okiem. Ukradkiem. Za którymś razem przyłapała go, schwytała oczami jak pająk muchę. Uciekł przed spojrzeniem. Przyprawiało o dreszcz.
– Jak zrozumiałam – dość niefrasobliwie wznowiła rozmowę, przecinając wiszącą między nimi ciszę. – Jak zrozumiałam, zdołałeś umknąć strażnikom. Po to, by nazajutrz wrócić. Dobrowolnie. Swobodą cieszyłeś się zaledwie jedną noc. I jedziesz oto na zamek Stolz, w ręce i w moc pana Jana Bibersteina, By tak postąpić, musiałeś mieć powód. Miałeś? Nie odpowiedział, kiwnął tylko głową. Oczy Zielonej Damy zwęziły się niebezpiecznie. – Istotny powód?
Chciał znowu kiwnąć, ale w porę się pohamował.
– Istotny, pani. Ale wolałbym o tym nie mówić. Bez urazy. A jeślim uraził, kajam się i proszę wybaczenia. – Wybaczam.
Znowu spojrzał na nią ukradkiem, znowu złapała go w pułapkę oczu. Wyrazu których nie potrafił rozszyfrować. – Miałam i nadal mam chętkę na konwersację. Pytaniami zamierzałam jedynie nakłonić cię do większej rozmowności. Bo na większość pytań odpowiedzi i tak znam. – Doprawdy?
– Oddajesz się w moc pana Jana dla demonstracji. By próbować przekonać go, że masz czyste sumienie. W sprawie Kasi, rzecz jasna. – Zadziwiasz mnie, pani.
– Wiem. Robię to celowo. Wróćmy jednak, jak często mawia mój spowiednik, do meritum. Na panu Janie, możesz mi wierzyć, twoja demonstracja wrażenia nie wywrze. Na zamku Stolz oczekują cię, myślę, dość przykre procedury. Zakończone żałosnym raczej finałem. Trzeba było uciekać, póki była szansa. – Ucieczka potwierdziłaby zasadność oskarżeń. Byłaby przyznaniem się do winy. – Och. Jesteś więc niewinny. Nic na sumieniu?
– Nasłuchałaś się plotek o mnie.
– Owszem – przyznała. – Sporo ich krążyło. O tobie. O twoich wyczynach. I podbojach. Słuchałam, chcąc nie chcąc. – Wiesz, pani – odchrząknął – jak to jest z plotką. Wróblem wyleci, wołem powraca…
– Wiem i to, że nie ma dymu bez ognia. Nie cytuj więcej przysłów, bardzo proszę. – Zbrodni, które mi się zarzuca, nie popełniłem. Nie napadłem, w szczególności, ani nie obrabowałem poborcy podatków. I nie mam zagrabionych pieniędzy. Jeśli cię to interesuje. – To nie.
– Cóż więc?
– Już mówiłam: Katarzyna Biberstein. Jeżeli o nią idzie, jesteś bez winy? Sumienia twego nie obciąża tu żaden grzech? Czy choćby grzeszek? – Na ten akurat temat – zaciął usta – wolałbym nie konwersować. – Wiem, że wolałbyś. Świdnica przed nami.
Wjechali do miasta Bramą Strzegomską, wyjechali Dolną. W czasie przejazdu Reynevan westchnął razy kilka, widząc i poznając dobrze znane mu i mile kojarzące się miejsca – aptekę "Pod Złotym Lindwurmem", w której ongi praktykował, karczmę "Pod Krzyżowcem", w której ongi popijał świdnickie marcowe i próbował szans u świdniczanek, podcienia warzywne, gdzie chodził próbować szans u przyjeżdżających z towarem dziewczyn ze wsi. Tęsknie popatrzył w kierunku ulicy Kraszewickiej, gdzie Justus Schottel, znajomek Szarleja, drukował karty do gry i świńskie obrazki. Choć pochłonięty wspomnieniami, co i rusz rzucał ukradkiem okiem na jadącą po jego prawicy Zieloną Damę. A ilekroć rzucił, tylekroć gryzły go wyrzuty. Kocham Nikolettę, powtarzał sobie. Kocham Katarzynę Biberstein, która urodziła mi syna. Nie myślę o innych kobietach. Nie myślę. Nie powinienem myśleć. Myślał.
Zielona Dama również sprawiała wrażenie pogrążonej w rozmyślaniach. Milczała cały czas. Odezwała się dopiero za wsią o nazwie Boleścin, gdy ścichł łomot kopyt koni orszaku, przejeżdżającego przez most na Pilawie.
– Za jakąś milę – powiedziała – będzie Faulbrtick. Potem miasto Rychbach. Potem Frankenstein. A za Frankensteinem zamek Stolz. – Znam trochę okolicę – pozwolił sobie na leciutko drwiący ton. – Między Rychbachem a Frankensteinem są jeszcze bodajże Kopanica i Koainiec. Ma to jakieś większe znaczenie? – Dla mnie żadnego – wzruszyła ramionami. – Na twoim jednak miejscu poświęcałabym trasie więcej uwagi. Każda przebyta mila i każda mijana miejscowość przybliżają cię do pana Jana Bibersteina i jego słusznego gniewu. Gdybym była tobą, w każdej z tych miejscowości wypatrywałabym sposobności. – Już mówiłem, nie mam zamiaru uciekać. Nie jestem przestępcą. Nie lękam się stanąć przed Bibersteinem. Ani przed jego córką. – Proszę, proszę – przeszyła go spojrzeniem – jakież szczere uniesienie. Co ty chcesz mi wmówić, chłopcze? Żeś niewinny jako dziecię? Że nic cię nie łączyło z Kasią Biberstein? Że choćby pasy darli i kości łamali, nie przyznasz się do pulchnego pacholątka, które na Stolzu czepia się Kasinej spódnicy? – Poczuwam się… – Reynevan poczuł, że czerwienieje, rozzłościło go to trochę. – Poczuwam się do odpowiedzialności. Tak, właśnie tak: do odpowiedzialności. Nie do winy. Jak jednak zaznaczyłem wcześniej, wolałbym o tym nie rozmawiać. Możemy konwersować na inne tematy. Choćby o krajobrazie. Ta rzeczka to Pilawa, a tam są Góry Sowie. Roześmiała się. Odetchnął ukradkiem, obawiał się innej reakcji. – Staram się – powiedziała – zrozumieć motywy twego postępowania. Jestem dociekliwa, ot, taka słabostka kobiecej natury. Lubię wiedzieć, kojarzyć przyczynę ze skutkiem, pojmować. Sprawia mi to przyjemność. Spraw mi przyjemność, Reinmarze. Jeśli nie z sympatii, to choć przez grzeczność. – Pani… Bardzo cię proszę…