– Twoje zdrowie, pani.
Przebrała się do wieczerzy. Popielicowy kołpak zastąpił aksamitny rondlet z otokiem i muślinową liripipe. Widoczne teraz ciemnoblond włosy ujmowała na karku złota siateczka. Na dość śmiało odsłoniętej szyi pobłyskiwał skromny sznureczek pereł. Noszona na zielonej sukni biała cotehardie miała po bokach wielkie wycięcia, pozwalające podziwiać talię i cieszącą oko krągłość bioder. Wycięcia takie, niezwykle modne, ludzie nieżyczliwi modzie zwali les fenśtres d'enfer, twierdzono bowiem, że piekielnie kuszą do grzechu. Coś, fakt, w tym było. Liebenthal i jego kompani zajęli ławę w kącie za kominem i upijali się tam w ponurym milczeniu. Karczmarz dwoił się i troił, dziewki biegały z miskami jak opętane, usługiwali też pachołkowie Zielonej Damy, dzięki czemu nie musieli czekać na jadło i napoje. Jadło było proste, ale smaczne, wino znośne, jak na tej klasy lokal zaskakująco dobre. Jakiś czas milczeli, poświęcając sobie wzajem włącznie napiętą uwagę i kontakt oczu, całą aktywność zaś piwnej polewce z żółtkami, lokalnym pstrągom z Pilawy, kiełbasie z dzika, zającowi w śmietanie i pierogom. Potem był kołacz z kminkiem i cypryjska małmazja, piernik miodowy i więcej małmazji, ogień w kominie trzaskał, obsługa przestała przeszkadzać, Liebenthal i jego kompania poszli spać do stajen, zrobiło się bardzo cicho i bardzo ciepło, ba, gorąco, krew tętniła w skroniach, pałała na policzkach. Ogień przeglądał się w ognistych spojrzeniach.
– Twoje zdrowie, efebie.
– Twoje, pani.
– Pij. Chcesz coś powiedzieć?
– Nigdy… Nigdy nie zniewoliłbym kobiety. Ani przemocą, ani magią. Nigdy, przenigdy. Uwierz mi, pani. – Wierzę. Choć trudno mi»to przychodzi… Masz oczy Tarkwiniusza, piękny chłopcze. – Dworujesz sobie ze mnie.
– Ani trochę. Czasem, by zniewolić, nie trzeba ani przemocy, ani magii. – Co chcesz przez to powiedzieć?
– Jestem zagadką. Odgadnij mnie.
– Pani…
– Nic nie mów. Pij. In vino ueritas.
Ogień w kominie przygasł, żarzył się czerwono. Zielona Dama oparła łokieć o stół, a podbródek o knykcie. – Jutro – powiedziała, a głos zadrgał jej gardłowo i podniecająco – staniemy na Stolzu. Jak nie liczyć i jak nie mierzyć, dzień jutrzejszy, wiesz o tym doskonale, będzie dla ciebie… Będzie dniem ważnym. Co się zdarzy, tego nie wiemy i nie przewidzimy, niezbadane są wszak wyroki. Ale… Może być i tak, że dzisiejsza noc… – Wiem – odpowiedział, gdy zawiesiła głos, po czym wstał i skłonił się głęboko. – Zdaję sobie sprawę, o piękna pani, z wagi tej nocy. Wiem, że może być moją ostatnią. Dlatego chciałbym spędzić ją… Na modlitwach. Milczała czas jakiś, bębniąc palcami po stole. Patrzyła mu prosto w oczy. Tak długo, aż je spuścił. – Na modlitwach – powtórzyła z uśmiechem, a był to uśmiech godny Lilith. – Ha! Oto i sposób na grzeszne myśli… Cóż, tedy i ja będę się dziś nocą modlić. I rozmyślać. Nad przemijaniem. Nad tym, jak to transit gloria. Wstała, a on przyklęknął. Natychmiast. Dotknęła jego włosów, natychmiast cofnęła rękę. Zdawało mu się, że słyszał westchnienie. Ale mogło to być jego własne. – Piękna pani – jeszcze niżej schylił głowę. – Zielona Damo. Twoja gloria nie przeminie nigdy. Ani twoja gloria, ani twa uroda, równych nie mająca. Ach… Gdybyż los zetknął nas w innych… – Nic nie mów – mruknęła. – Nic nie mów i idź już. Ja też idę. Muszę prędko zacząć się modlić.
Nazajutrz dotarli na Stolz.
Rozdział czternasty
w którym na zamku Stolz wychodzą na jaw różne rzeczy. W tym i fakt, że za wszystko winę ponoszą, w kolejności: przewrotność kobiet i Wolfram Pannewitz.
Jan von Biberstein, pan na zamku Stolz, był podobny do brata Ulryka jak bliźniak. Wiedziano, że pan na Stolzu był od pana na Frydlandzie znacznie młodszy, ale nie rzucało się to w oczy. Sprawiał to wygląd rycerzy, iście homeryczny: wzrost tytanów, postawa herosów, bary godne Ajaksa. Do tego, by już do cna wyczerpać homeryckie porównania, oblicza i greckie nosy obu panów Bibersteinów z punktu przywodziły na myśl Agamemnona Atrydę, władcę Myken. Poważnego, dumnego, wielkopańskiego, szlachetnego – ale nie będącego tego dnia w najlepszym humorze. Jan von Biberstein czekał na nich w zamkowej zbrojowni, wysoko sklepionej, surowo zimnej i śmierdzącej żelaziwem komnacie. W najlepszym humorze zdecydowanie nie był.
– Wszyscy wyjść! – skomenderował zaraz na wstępie głosem, od którego zadrżały rohatyny i glewie na przyściennych stojakach. – Tu się będzie omawiać sprawy prywatne i rodzinne! Wszyscy wyjść, mówiłem! Pani, pani cześnikowo, to nie dotyczy, oczywista. Twoja osoba jest nam miła, a obecność pożądana. Zielona Dama skinęła leciutko głową, poprawiła mankiet gestem sygnalizującym umiarkowane zainteresowanie. Reynevan nie uwierzył. Była zainteresowana. Chyba nawet bardzo. Pan na Stolzu skrzyżował ręce na piersi. Być może przypadkiem, ale stał tak, że zawieszoną na ścianie tarczę z czerwonym rogiem miał wprost nad głową. – Diabeł chyba – przemówił, patrząc na Reynevana tak, jak musiał patrzeć Polifem na Odysa i towarzyszy. Diabeł chyba podkusił mnie, by jechać do Ziębic na turniej, wtedy, w dzień Narodzin Marii. Czart w tym był, bez dwóch zdań. Gdyby nie piekielne moce, nie doszłoby do tych wszystkich nieszczęść. Nigdy bym o tobie nie usłyszał. Nie wiedziałbym, że istniejesz. Nie musiałbym gryźć się tym, że istniejesz. Nie musiałbym zadawać sobie tyle trudu, byś wreszcie istnieć przestał. Zamilkł na chwilę. Reynevan był cicho. Nawet oddychał cicho. – Jedni mówią – podjął Biberstein – żeś ukrzywdził mi córkę z zemsty, z rankoru, który miałeś ku mnie. Biskup wrocławski, aferę uwagą zaszczyciwszy, rozgłasza, że to z husyckich i kacerskich poduszczeń, by mnie jako katolika pognębić. Książę ziębicki Jan twierdzi zaś, żeś zwyrodnialec i że taka natura twoja zbrodniarska. Gadają też, żeś z diabłem w zmowie i diabeł ci ofiary podsuwa. Mnie, szczerze powiedziawszy, zajedno, ale tak z ciekawości: jak to z tobą jest? Odpowiadaj, kiedy pytam! Reynevan zorientował się nagle, że całkowicie i absolutnie zapomniał tekstu mowy obrończej, ułożonej na tę okoliczność zawczasu i mającej w założeniu przyćmić tę Sokratesową. Zorientował się w tym z uczuciem bliskim raczej przerażenia. – Nie myślę… – w to, by głos brzmiał jakoś, włożył wszystkie siły. – Nie myślę kłamać ni wybielać się. Ponoszę odpowiedzialność za… Za to, co się stało. Za skutki… Panna Katarzyna i ja… Panie Janie, prawdą jest, że zawiniłem. Ale nie jestem zbrodniarzem, oczerniono mnie przed wami. W tym, co zaszło między mną a panną Katarzyną… W tym nie było złych intencyj. Klnę się na grób matki, ni złych intencyj, ni premedytacji. Zdecydował przypadek… – Przypadek – powtórzył wolno Biberstein. – Pozwól, niech zgadnę: idziesz sobie oto bez złych intencyj, wracasz, załóżmy, z karczmy do dom. Nocka ciemna, choć oko wykol. W mroku za sprawą przypadku wpada na cię moja córka i bęc, zupełnie przypadkowo nadziewa się na kuśkę, która przypadkiem sterczy ci z rozporka. Tak było? Jeśli właśnie tak, w moich oczach jesteś rozgrzeszony. – Gotów jestem – Reynevan nabrał powietrza w płuca
– zadośćuczynić…
– Chwali się, żeś gotów. Bo zadośćuczynisz. Jeszcze dziś. – Gotów jestem pojąć pannę Katarzynę za żonę.
– Ha! – Biberstein zwrócił głowę ku Zielonej Damie, pogrążonej, zdało się, w kontemplacji własnych paznokci. – Słyszy pani, pani cześnikowo? On pojąć gotów! A ja, jak przypuszczam, mam na takie dictum zacząć nie posiadać się ze szczęścia? Że bękart będzie miał ojca, a Kaśka męża? Czy jemu nikt nie objaśnił sytuacji? Tego, że ino mi palcami strzelić, a ustawi się tu w ogonku czterdziestu chętnych? Że ja, Biberstein, mogę w mężach dla Bibersteinówny przebierać jak w ulęgałkach? Posłuchaj no, chłystku. Na męża mojej Kaśki nie spełniasz warunków. Jesteś wywołaniec. Jesteś heretyk. A jakby tego mało było, jesteś kompletny golec. Żebrak. Tak, tak, Jan Ziębicki skonfiskował wam, Bielawom, całą ojcowiznę. Za zdradę i kacerstwo. – A nade wszystko – pan na Stolzu podniósł głos – potrzebny jest przykład. Taki raczej dobitny. Taki, by głośno o nim było na Śląsku. Taki, by długo pamiętano. Gdy brak przykładów grozy, gdy zbrodnie uchodzą bezkarnie, społeczeństwo się demoralizuje. Mam rację?