Выбрать главу

– O Vogelsang.

– Co to jest Vogelsang?

– Hmm, khem… – Tybald niespodzianie zakasłał, zakłopotany podrapał się w nos. – Nie wiem, czy powinienem ci to mówić. Skoro pytasz, znaczy, Flutek ci nie powiedział. A i mnie się widzi, że lepiej wyjdziesz na niewiedzy. – Co to jest Vogelsang?

– W 1423 roku – wyjaśnił Grzegorz Hejncze przysłuchującemu się Łukaszowi Bożyczce – Jan Żiżka rozkazał utworzyć grupy do zadań specjalnych, które miały zostać wysłane za granice Czech, na teren wroga, dokąd Żiżka już wówczas planował przeniesienie walki o Kielich. Grupy miały działać w głębokim utajnieniu, całkowicie niezależnie od zwykłych siatek szpiegowskich. Ich jedynym zadaniem było przygotowanie gruntu pod planowane agresywne wypady na ościenne kraje. Miały wspomóc idących z rejzą taborytów dywersją, sabotażem, aktami terroru, szerzeniem paniki. – Grupy powstały i wysłano je. Do Rakus, do Bawarii, na Węgry, na Łużyce, do Saksonii. I na Śląsk, rzecz jasna. Grupa śląska otrzymała kryptonim… – Vogelsang… – szepnął Bożyczko.

– Vogelsang – potwierdził Tybald Raabe. – Jak mówiłem, grupa otrzymywała rozkazy wyłącznie od naczelnego wodza. Kontakt utrzymywano za pośrednictwem specjalnych łączników. Zdarzyło się, że łącznik Vogelsangu poniósł śmierć. Został zamordowany. A wówczas kontakt się urwał. Vogelsang po prostu zniknął. – Wyjaśnienie nasuwało się samo: grupa obawiała się zdrady. Każdy nowo pojawiający się łącznik mógł być podstawionym prowokatorem, podejrzenie takie umacniała fala aresztowań, która dotknęła stworzone przez Vogelsang siatki i podgrupy. Neplach długo myślał nad tym, kogo posłać. Komu Vogelsang zaufa i zawierzy. – I wymyślił – pokiwał głową Reynevan. – Bo to Peterlin był łącznikiem tego Vogelsangu. Prawda? – Prawda.

– Neplach sądzi, że ów głęboko zakonspirowany Vogelsang ujawni się mnie? Tylko dlatego, że Peterlin był moim bratem? – Jakkolwiek mała, taka szansa istnieje – potwierdził poważnie goliard. – A Flutek jest zdesperowany. Wiadomo, że Prokop Goły od dawna planuje rejzę na Śląsk. Prokop bardzo liczy na Vogelsang, uwzględnia grupę w swej strategii. Musi wiedzieć, czy Vogelsang… – Czy Vogelsang nie zdradził – dokończył, doznając olśnienia, Reynevan. – Grupa mogła zostać wykryta, jej członkowie schwytani i przewerbowani. Jeśli szukający z grupą kontaktu łącznik wpadnie… To znaczy, jeśli ja wpadnę, jeśli zostanę pojmany i stracony, zdrada będzie dowiedziona. Mam rację? – Masz. I co teraz powiesz na moją radę? Potraktujesz poważniej i dasz nogę, pókiś cały? – Nie.

– Wystawiają cię na strzał. A ty dajesz się wystawiać. Jak ostatni naiwniak. – Liczy się sprawa – rzekł po dłuższej chwili milczenia Reynevan, a głos miał uroczysty jak biskup w Boże Ciało. – Co?

– Najważniejsza jest nasza sprawa – powórzył, a głos miał twardy jak kamień nagrobny. – Gdy idzie o dobro sprawy, jednostki się nie liczą. Jeśli dzięki temu wielka sprawa Kielicha ma postąpić krok ku zwycięstwu, skoro ma to być kamień na szaniec naszego ostatecznego triumfu… To gotów jestem się poświęcić. – Dawno już – powiedział mamun, jak się okazało, wcale nie śpiący. – Dawno już nie słyszałem czegoś podobnie głupiego.

A mój tatko zaś był furman Co zarobił, zaniósł kurwom A ja jestem taki sam Co zarobię, to im dam!

Mieszkańcy wsi Mieczniki ponuro przyglądali się trójce kolebiących się w siodłach jeźdźców. Ten, który śpiewał, akompaniując sobie na lutni, nosił czerwoną czapkę z rogami, wyglądały spod niej włosy siwe i nieporządne. Jednym z jego towarzyszy był sympatyczny młodzieniec, drugim niesympatyczny karzeł w obcisłym kapturze. Karzeł był, wyglądało, najbardziej pijany z całej trójki. Z konia mało nie spadał, ryczał basem, gwizdał na palcach, zaczepiał dziewczęta. Chłopi miny mieli zacięte, ale nie podchodzili, draki nie zaczynali. Ten w czerwonej czapce miał u pasa kord i wyglądał poważnie. Niesympatyczny karzeł poklepywał wiszącą na łęku siodła niesympatyczną pałę, której grubszy koniec był solidnie okuty żelazem i zaopatrzony w żelazny cierń. Chłopi nie mogli wiedzieć, że ta pała to osławiony flandryjski goedendag, broń, z którą francuskie rycerstwo bardzo przykro przywitało się niegdyś pod Courtrai, pod Roosebeke, pod Cassel i w innych bitwach i starciach. Ale sam wygląd im wystarczał. – Nie tak głośno, panowie – czknął sympatyczny młodzieniec. – Nie tak głośno. Trzeba pamiętać o zasadach konspiracji. – Konspiracji-sracji – skomentował nietrzeźwym basem karzeł w kapturze. – Jedziemy! Hola, Raabe! Gdzie ta znakomita jakoby oberża? Jedziem i jedziem, a w gardłach zasycha! – Jeszcze ze staje – zakolebał się w siodle siwy w rogatej czapce. – Jeszcze staje… Albo dwa stajania… W drogę! Popędź konia, Reinmarze z Bielawy! – Tybaldzie… Nomina sunt odiosa… Konspiracja…

– E tam!

Matuś moja była praczką Ale nie prała Co kto wyprał i powiesił Ona zabrała… Karzeł w kapturze beknął przeciągle.

– W drogę! – zaryczał basem, poklepując wiszący u siodła gudendag. – W drogę, panowie szlachta! A wy czego się gapicie, wiejskie ćwoki? Chamy? Skotopasy? Mieszkańcy osady Grauweide przyglądali się ponuro.

Gdy nastała pora zwana nox intempesta, a klasztorną wieś Gdziemierz okutała i objęła w niepodzielne panowanie nieprzenikniona i czarna ciemność, do skąpo oświetlonego zajazdu "Pod Srebrnym Dzwonkiem" podkradło się dwóch ludzi. Obaj odziani byli w czarne, obcisłe, lecz nie krępujące ruchów kubraki. Głowy i twarze obydwu spowijały czarne chusty. Obeszli zajazd, znaleźli na tyłach drzwi kuchenne, przez nie bezszelestnie dostali się do wnętrza. Skryci w ciemności pod schodami przysłuchiwali się bełkotliwym głosom, wciąż, mimo późnej godziny, dobiegającym z izby gościnnej na piętrze. Pijani w sztok, dał znać gestami jeden z czarno odzianych drugiemu. Tym lepiej, odpowiedział drugi, również posługując się umówionym alfabetem znaków. Słyszę tylko dwa głosy. Pierwszy przysłuchiwał się czas jakiś. Trubadur i karzełek, zasygnalizował. Dobra nasza. Schlany prowokator śpi w izbie obok. Do dzieła! Ostrożnie weszli po schodach. Teraz wyraźnie słyszeli głosy rozmawiających, głównie jeden głos, niezbyt wyraźnie monologujący bas. Z izdebki obok dobiegało miarowe i donośne chrapanie. W dłoniach czarno odzianych mężczyzn pojawiła się broń. Pierwszy dobył rycerskiej mizerykordii. Drugi szybkim ruchem otworzył navaję, składany nóż o wąskiej i ostrej jak brzytwa klindze, ulubiony oręż Cyganów z Andaluzji. Na dany znak wpadli do izdebki, obaj tygrysimi susami skoczyli na wyrko, przygnietli i stłamsili pierzyną śpiącego tam człowieka. Obaj jednocześnie zatopili noże. Obaj jednocześnie pojęli, że ich nabrano. Ale było za późno.

Pierwszy, zdzielony w potylicę gudendagiem, runął jak drzewo pod toporem drwala. Drugiego powalił spadający znikąd cios toczonej stołowej nogi. Obaj upadli, ale wciąż byli przytomni, wili się na podłodze jak robaki, drapali deski. Dopóty, dopóki spadający gudendag nie wybił im tego z głów. – Bacz, Malevolt – usłyszeli, nim zapadli w nicość. Nie pozabijaj ich. – Nie ma strachu! Walnę jeszcze tylko razik i fertig.

Jeden ze związanych miał włosy jasne jak słoma, takież brwi i rzęsy, takiż zarost na szerokim i wydatnym podbródku. Drugi, starszy, łysiał mocno. Żaden nie odezwał się słowem, nie wydał dźwięku. Siedzieli, związani, oparci plecami o ścianę, tępo zapatrzeni przed siebie. Twarze mieli martwe, zastygłe, bez śladu emocji. Powinni być choć trochę zaskoczeni, zdumieni – tym choćby, że mimo odgłosów libacji żaden z ich pogromców nie jest nietrzeźwy. Tym, że głosy dobiegały z miejsca, w którym nikogo nie było. Tym, że na nich czekano, że wpadli w precyzyjnie obmyśloną i zastawioną pułapkę. Powinni być zaskoczeni. Może i byli. Ale tego nie okazywali. Czasem tylko migot świecy sprawiał, że ich martwe oczy ożywały. Ale był to pozór jeno. Reynevan siedział na wyrku, patrzył i milczał. Mamun krył się w kącie, wsparty na gudendagu. Tybald Raabe bawił się navają, otwierając ją i zamykając. – Ja ciebie znam – goliard pierwszy przerwał przedłużające się milczenie, wskazując nożem łysiejącego. – Nazywasz się Jakub Olbram. Dzierżawisz od henrykowskich cystersów młyn pod Łagiewnikami. Zabawne, powszechnie uważano cię za kapusia donoszącego opatowi, czyżby to była przykrywka? Bo, jak widzę, nie tylko donosić umiesz. Przed skrytobójczym mordem też się nie cofasz. Łysiejący osobnik nie zareagował. Nawet nie spojrzał na mówiącego, zdawał się w ogóle nie słyszeć jego słów. Tybald Raabe z trzaskiem otworzył navaję i zostawił ją otwartą. – Jest tu niedaleko w lesie jeziorko – odwrócił się do Reynevana. – Na dnie szlamu tam na sążeń. Nikt ich nigdy nie znajdzie. – Twoją misję możesz uznać za niebyłą – dodał poważnie. – Znalazłeś Vogelsang. Tylko że to już nie jest Vogelsang. To szajka złodziei, gotowych mordować w obronie ich złodziejskiego łupu. Nie rozumiesz? Grupa została wyposażona w ogromne fundusze. Wielkie pieniądze na organizację siatek i grup dywersyjnych, na przygotowanie "operacji specjalnych". Oni sobie ten grosz przywłaszczyli, zdefraudowali go. Wiedzą, co ich czeka, gdy to się wyda, a Flutek ich znajdzie, dlatego tak unikali kontaktu. Teraz wpadli w popłoch, są niebezpieczni. To oni, nikt inny, dokonali na ciebie zamachu w Ciepłowodach. Dlatego radzę: żadnej litości. Kamień do szyi i do stawu. Na twarzach obu związanych nie pojawił się nawet cień emocji, w martwych oczach nie zagościł nawet ślad życia. Reynevan wstał, wyjął z ręki goliarda navaję. – Kto strzelał do mnie z kuszy w Ciepłowodach? Kto zabił zakonników? Wy? Ani śladu reakcji. Reynevan schylił się, przeciął więzy. Najpierw jednemu, potem drugiemu. Rzucił im nóż pod nogi. – Jesteście wolni – oświadczył sucho. – Możecie iść.