– Do dziś tego nie zrobił.
– Bo to dupek. Świat, okazuje się, roi się od dupków. Przespać się z dziewczyną każdy na wyprzódki. A co potem? Dudy w miech. Nogi za pas, drapaka w obce kraje… – To do mnie było?
– Jakiś ty bystry.,
– Pisałem listy do ciebie.
– Adresując je do Katarzyny Biberstein. Ale i ona żadnego nie dostała. Czasy nie sprzyjają korespondencji. Szkoda. Z radością przyjęłabym wieść, że żyjesz. Chętnie przeczytałabym, co piszesz… Mój Reinmarze. – Moja Nikolet… Jutto… Kocham cię, Jutto.
– Kocham cię, Reinmarze – odpowiedziała, odwracając głowę. – Ale to niczego nie zmienia. – Nie zmienia?
– Przyjechałeś na Śląsk wyłącznie dla mnie? – podniosła głos. – Kochasz mnie dozgonnie, pragniesz złączyć się ze mną po kres życia? Jeśli się zgodzę, rzucisz wszystko i uciekniemy oboje gdzieś na kraj świata? Zaraz, natychmiast, tak, jak stoimy? Dwa lata temu, oddawszy ci się, byłam gotowa. Ale ty się bałeś. Teraz z kolei stanie pewnie na przeszkodzie ważna misja, którą masz do wypełnienia. Przyznaj! Masz misję do wypełnienia? – Mam – przyznał, nie wiedzieć czemu czerwieniejąc. – Misja to prawdziwie ważna, obowiązek prawdziwie święty. To, co robię, robię i dla ciebie. Dla nas. Moja misja zmieni obraz świata, poprawi ten świat, uczyni go lepszym i piękniejszym. W takim świecie, w prawdziwym Królestwie Bożym, gdy nastanie, będziemy żyć, ty i ja, żyć i kochać się dozgonnie. Pragnę tego, Jutto. Marzę o tym. – Mam prawie dwadzieścia lat – powiedziała po długim milczeniu. – Moja siostra ma piętnaście, na Trzech Króli wychodzi za mąż. Patrzy na mnie z wyższością, a miałaby za pomyloną, gdyby wydało się, że zupełnie jej nie zazdroszczę zamążpójścia, a tym bardziej narzeczonego, blisko trzykrotnie od niej starszego opoja i prostaka. A może ja naprawdę jestem nienormalna? Może ojciec miał rację, odbierając mi i paląc książki Hildegardy z Bingen i Krystyny de Pisań? Cóż, mój ukochany Reinmarze, wypełniaj zatem swą misję, wojuj o ideały, szukaj Graala, zmieniaj i poprawiaj świat. Jesteś mężczyzną, a to męskie rzeczy, wojować o marzenia, szukać Graala i poprawiać. Ja zaś wracam do klasztoru. – Jutto!
– Nie rób przerażonej miny. Tak, przebywam obecnie w klasztorze klarysek w Białym Kościele. Z własnej woli. Gdy przyjdzie decydować, co dalej, również z własnej woli decyzję podejmę. Na razie nie jestem tylko conversa… I to nie całkiem. Zastanawiam się. Nad tym, co dalej… – Jutto…
– Jeszcze nie skończyłam. Wyznałam ci miłość, Reinmarze, bo kocham cię, kocham prawdziwie. Ty zatem zmieniaj świat, ja będę czekała. Nie mając, mówiąc szczerze, alternatywy… Przerwał jej, przechylając się w kulbace i chwytając ją wpół. Uniósłszy w ramionach, ściągnął ją z siodła, wyrwał stopy ze strzemion, oboje zsunęli się w głęboką zaspę. Zamrugali oczami, strząsając suchy śnieg z powiek i rzęs, patrzyli sobie w oczy. W raj utracony i raj odzyskany. Rozdygotanymi dłońmi pieścił jej kubrak, gładził delikatny meszek i drobną fakturę falandyszu, upajał się wyzywająco ostrą szorstkością kwiecistych haftów, śledził drżącymi palcami tchnące tajemnicą plisy i zgrubienia szwów, muskał opuszkami, chwytał, ściskał i pieścił podniecająco twarde guzy i guziczki, knefle i knefliki, cudownie tajemnicze zapinki, haftki, feretki i bukle. Wśród westchnień obdarzał karesami mile drażniący palce gruby splot wełny szala, głaskał zawicie, boską delikatność drogiego tureckiego koftyru. Zanurzał twarz w futrze kołnierza, rozkosznymi zapachami całej Arabii szczęśliwej tchnącym. Jutta dyszała i jęczała spazmatycznie, prężąc się w jego ramionach, wpijała paznokcie w rękawy jego kurtki, przyciskała policzek do pikowanego sukna. Gwałtownym ruchem zdjął jej kołpak, drżącymi palcami rozkutał szal, więżący szyję i spleciony jak wąż Jórmungander, odsunął niecierpliwie skraj jedwabnej podwiki, dotarł, niczym Marco Polo do Kitaju, do jej nagości, do nagiej skóry policzka i do cudownie wyuzdanej nagości ucha, wyłaniającego się spod tkaniny. Dotknął ucha niecierpliwymi ustami. Nikoletta jęknęła, wyprężyła się, objęła go za watowany kołnierz, drapieżną dłonią chwytając, ściskając i pieszcząc śliską i mosiężną twardość klamry jego pasa. Objęci mocno, zwarli usta w pocałunku, długim i namiętnym. Bardzo długim i bardzo namiętnym. Jutta jęknęła.
– Zimno mi w tyłek – wydyszała mu namiętnie wprost do ucha. – Przemakam od śniegu. Wstali, cali rozdygotani. Z zimna i podniecenia.
– Słońce zachodzi.
– Zachodzi.
– Muszę wracać.
– Nikoletto… A czy nie moglibyśmy…
– Nie, nie moglibyśmy – odszepnęła. – Mieszkam w klasztorze, mówiłam ci przecież. I zaczął się adwent. Nie można w adwencie… – Ale… Aleja… Jutto…
– Jedź, Reinmarze.
Gdy obejrzał się po raz ostatni, stała na skraju lasu, pałająca światłem chylącego się ku zachodowi słońca. W blasku tym i zimowej poświacie, stwierdził to z przeraźliwą pewnością, nie była już Juttą de Apolda, cześnikówną z Schónau, konwersą u klarysek. Na skraju lasu, wierzchem na siwej klaczy, stała bogini. Postać świetlana piękności przedziwnej, zjawa nieziemska, diuina facies, miranda species. Wenera niebiańska, pani żywiołów. Elementorum omnium domina. Kochał ją i wielbił.
Rozdział szesnasty
w którym dochodzi do licznych spotkań, rozdzieleni przyjaciele znowu się schodzą i nastaje Rok Pański tysiąc czterysta dwudziesty ósmy. Rok, który będzie obfitował w wydarzenia.
Wracał wolno, zamyślony, ze wzrokiem wbitym w grzywę, pozwalając koniowi człapać sennie w mokrym śniegu i samemu nieledwie wybierać drogę. Przeciąwszy gościniec wrocławski pojechał na skróty, tą samą drogą, którą przybył. Nie spieszył się, choć zmierzchało, a czerwona kula słońca powoli zapadała już za wierzchołki drzew. Koń prychnął, kopyta zadudniły na balach i deskach, Reynevan poderwał głowę, ściągnął wodze. Wcześniej, niż oczekiwał, dotarł do kładki, spinającej krawędzie leśnego jaru, dnem którego huczał i burzył się wartki potok. Kładka była niezbyt szeroka, chwiejna i dość zmurszała. Spiesząc się do Jutty, pokonał ją wierzchem. Teraz wolał zsiąść i ciągnąć pochrapującego konia za tręzle. Był w połowie drogi, gdy zobaczył, jak zza buków za kładką wyłania się jeździec w czarnym płaszczu.