– Tak, Reinmarze?
– Było was czterech. Jest trzech. A początkowo? Nie było was więcej? – Było. Ale się sfilcowało.
Drosselbart, Bisclavret i Rzehors rozgościli się "Pod Dzwonkiem" z beztroską swobodą bywałych światowców, jaką do tej pory Reynevan znał i widywał tylko u Szarleja. Karczmarz miał początkowo niewyraźną minę i rozbiegane oczy, ale uspokoił go wręczony mu przez Drosselbarta pokaźny i nabity do metalicznej twardości trzos. I zapewnienie Reynevana, że wszystko gra i jest w porządku. Reakcja i mina karczmarza były niczym w porównaniu z reakcją i miną Tybalda Raabe, który zjawił się w Gdziemierzu nazajutrz. Goliard literalnie osłupiał. Rzecz jasna, natychmiast rozpoznał Bisclavreta i wiedział, z kim ma sprawę. Długo jednak nie mógł ochłonąć i wyzbyć się nieufności, trzeba było do tego długiej i męskiej rozmowy. Na zakończenie której Tybald Raabe odetchnął. I przekazał wieść, którą przynosił. Lada dzień, oświadczył, do Gdziemierza zjedzie emisariusz, posłaniec Prokopa i Neplacha.
"Lada dniem" okazał się dopiero piąty grudnia, piątek po świętej Barbarze. Zaś długo oczekiwanym posłańcem od Prokopa i Flutka był, ku wielkiemu zdumieniu, ale i ku niemałej radości Reynevana, stary znajomy: Urban Horn. Druhowie przywitali się wylewnie, wkrótce jednak to na Horna przyszła kolej się zdumieć, a to na widok ustawiających się przed nim w szeregu Drosselbarta, Rzehorsa i Bisclavreta. – Prędzej śmierci bym się spodziewał – przyznał, gdy po prezentacji zostali sami. – Neplach przysłał mnie, bym wspomógł cię w poszukiwaniu Vogelsangu. A ty, patrzajcie narody, nie tylkoś ich odnalazł, ale i w ewidentny sposób obłaskawił. Gratuluję, przyjacielu, gratuluję serdecznie. Ucieszy się Prokop. Liczy na Vogelsang. – Kto przekaże mu wiadomość? Tybald?
– Oczywista, że Tybald. Reynevan?
– Hę?
– Ten Vogelsang… Jest ich tylko trzech… Trochę mało… Więcej nie było? – Było. Ale się sfilcowało.
Nim prawda buty wzuje, kłamstwo pół świata przebieży – dłuższe obcowanie z Vogelsangiem niezbicie dowodziło słuszności tego przysłowia. Cała trójka łgała bez przerwy, zawsze, w każdych okolicznościach, we dnie, w nocy, w dni powszednie i w niedziele. Byli to łgarze wręcz chorobliwi, ludzie, dla których pojęcie prawdy nie istniało w ogóle. Bez wątpienia był to rezultat długoletniego życia w konspiracji – czyli w udawaniu, w kłamstwie, wśród pozorów. Skutkiem tego nie można było mieć pewności i co do samych osób, ich życiorysów czy nawet narodowości. Kłamstwo kaziło wszystko. Bisclavret, dla przykładu, powiadał się Francuzem, francuskim rycerzem, lubił przedstawiać się jako woj galijski, miles gallicus. Pozostali dwaj z upodobaniem przekręcali to na morbus gallicus, czym Bisclavret nie przejmował się, snadź przyzwyczajony. Należał niegdyś, jak sam twierdził, do jednej z band słynnych Ecorcheurs, Obłupiaczy, okrutnych zbójów, którzy ofiary rabowali nie tylko z bogactw, ale i z żywcem zdzieranej skóry. Wersji tej przeczył jednak trochę akcent, przywodzący na myśl okolice Krakowa raczej niż Paryża. Ale akcent też mógł być skłamany. Kadaweryczny Drosselbart nie ukrywał, że nosi imię przybrane. Verum nomen ignotum est, mawiał górnie. Zagadywany o narodowość, określał się dość ogólnie jako de gente Alemanno. Mogła to być prawda. O ile nie było to kłamstwo. Rzehors względem urodzenia nie precyzował ni kraju, ni okolicy, w ogóle o tym nie mówił. Gdy zaś mówił o czym innym, jego akcent i kolokwializmy tworzyły mętlik i miszmasz tak bezładny, tak zamącony i tak mylący, że każdy gubił się po pierwszych zdaniach. O co zresztą Rzehorsowi niewątpliwie szło. Cała trójka dawała jednak pewne charakterystyczne sygnały – Reynevan zbyt mało miał doświadczenia, by je rozpoznać i odczytać. Wszyscy trzej członkowie Vogelsangu cierpieli na chroniczne zapalenie spojówek, często odruchowo pocierali nadgarstki, a gdy jedli, zawsze przedramieniem osłaniali talerz lub miskę. Szarlej, gdy się później im przyjrzał, rozszyfrował sygnały szybko. Drosselbart, Rzehors i Bisclavret znaczną część życia spędzili w więzieniach. W lochach. W kajdanach.
Gdy rozmowa schodziła na sprawy służbowe, Vogelsang przestawał łgać, robił się konkretny i rzeczowy aż do obrzydzenia. Podczas kilku przeciągających się głęboko w noc rozmów trójka zdała Reynevanowi i Hornowi relację z tego, co na Śląsku przygotowała. Drosselbart, Rzehors i Bisclavret kolejno składali meldunki o zwerbowanych i uśpionych agentach, których mieli w większości miast Śląska, zwłaszcza tych leżących na kierunkach najbardziej prawdopodobnych tras marszowych husyckich armii. Bez oporów – a nawet z pewną dumą ze swej solidności – rozliczył się też Vogelsang ze stanu swych finansów, pomimo olbrzymich wydatków nadal więcej niż zadowalającego. Omawianie planów i strategii uświadomiły Reynevanowi fakt, że od ataku i wojny dzielą ich tak naprawdę tylko tygodnie. Trójka z Vogelsangu była absolutnie pewna, że husyci uderzą na Śląsk z nastaniem wiosny. Urban Horn nie potwierdzał i nie zaprzeczał, był raczej tajemniczy. Naciskany przez Reynevana, rąbka tajemnicy uchylił. To, że Prokop uderzy na Śląsk, stwierdził, jest więcej niż pewne. – Ślązacy i Kłodzczanie trzykrotnie zbrojnie najechali rejony Broumova i Nachodu: w dwudziestym pierwszym, dwudziestym piątym i tego roku, w sierpniu, zaraz po wiktorii tachowskiej. Bestialstwa, jakich się wówczas dopuszczali, domagają się równie okrutnego odwetu. Biskupowi Wrocławia i Pucie z Czastolovic należy się nauczka. Zatem Prokop da im nauczkę, i to taką, że przez sto lat nie zapomną. To jest konieczne dla podniesienia morale armii i ludności. – Aha.
– To nie wszystko. Ślązacy uszczelnili blokadę ekonomiczną tak dokładnie, że praktycznie unicestwili handel. Zamykają też skutecznie drogę dla towarów z Polski. Ta blokada za drogo Czechy kosztuje, a jeśli potrwa dłużej, może Czechów kosztować życie. Papiści i zwolennicy Luksemburczyka nie mogą pokonać husytów orężnie, na polach bitew ponoszą klęskę za klęską. Na polu wojny gospodarczej zaczynają natomiast zwyciężać, zadają husytom dotkliwe ciosy. To nie może trwać. Blokadę trzeba złamać. I Prokop złamie ją. Łamiąc przy okazji, jeśli się uda, kręgosłup Śląska. Z trzaskiem. Tak, by okaleczyć na sto lat. – I tylko o to miałoby iść? – spytał z rozczarowaniem w głosie Reynevan. – Tylko o to? A misja? A przesłanie? A niesienie prawdziwego słowa Bożego? A walka o prawdziwą apostolską wiarę? O ideały? O sprawiedliwość społeczną? O nowy lepszy świat? – Ależ oczywiście! – Horn uniósł głowę, uśmiechnął się kącikiem ust. – O to idzie także. O nowy lepszy świat i o prawdziwą wiarę. To tak oczywiste, że aż wspominać nie warto. Dlatego nie wspomniałem. – Atak na Śląsk – rzekł, przerywając długą i ciężką ciszę – jest więc pewny, ponad wszelką wątpliwość nastąpi wiosną. Jedno, czego wciąż nie wiem, to kierunek, z którego Prokop uderzy. Którędy wkroczy: przez Przełęcz Lewińską? Przez Bramę Międzyleską? Od Landeshutu? A może wejdzie od strony Łużyc, dając wpierw nauczkę Sześciu Miastom? Tego nie wiem. A chciałbym wiedzieć. Gdzie, u diabła, podziewa się Tybald Raabe?
Tybald Raabe wrócił dwunastego grudnia, w piątek przed trzecią niedzielą adwentu. Oczekiwanych przez Horna informacji nie przywoził, przywoził plotki. W Krakowie na świętego Andrzeja królowa Sonka urodziła królowi polskiemu Jagiełłę trzeciego syna, nazwanego Kazimierzem. Radość Polaków psuł nieco horoskop słynnego maga i astrologa, Henryka z Brzegu, zgodnie z którym trzeci syn Jagiełły począł się i urodził był pod złowróżebną gwiazd koniunkcją; za jego rządów, wieszczył astrolog, królestwo polskie nieszczęścia liczne spotkają i klęski. Reynevan tarł czoło, dumał. Henryka z Brzegu znał i wiedział, że horoskopy ów kupował "Pod Archaniołem", u Telesmy. A horoskopy Telesmy sprawdzały się zawsze. W całej rozciągłości. Urbana Horna, widać to było, losy dynastii Jagiellonów interesowały średnio. Czekał na inne wieści. Nim Tybald Raabe porządnie wypoczął, został ponownie posłany w świat. Po trzeciej niedzieli adwentu zaczęły się pierwsze śnieżyce. Mimo tego Reynevan kilka razy pojechał do Białego Kościoła na schadzkę z Juttą de Apolda. Ze względu na zimno nie mogli już spotykać się w lesie, "schadzki" więc odbywały się za przyzwoleniem uśmiechniętej opatki, zupełnie jawnie, w przyklasztornym ogrodzie, na ciekawych oczach odzianych w szare habity klarysek. I siłą rzeczy sprowadzać się musiały do trzymania się za ręce. Opatka ostentacyjnie udawała, że nic nie widzi, ale zakochani nie ośmielali się na nic więcej. Mamun Malevolt, który zawitał "Pod Dzwonek" siedemnastego grudnia, miał w kwestii klasztoru nieco do dodania. Nieco, bo trochę Reynevan wiedział i bez niego. To na przykład, że kościół o bielonych murach, który nazwy Alba Ecdesia użyczył całej położonej obok osadzie, stoi już lat z górą sto pięćdziesiąt i że wieś należała do panów z Byczenia. Gdy ów ród wymarł, książę Bolko I Świdnicki, prapradziad Jana Ziębickiego, podarował wieś strzelińskim klaryskom. I ufundował w Białym Kościele klasztorek. Prepozyturę. – To nie jest zwykły klasztor ani prepozytura – poinformował z dziwnym grymasem Malevolt. – Biały Kościół, powiadają, to miejsce kary. Miejsce zesłania. Dla mniszek nieprawomyślnych. Czyli takich, co myślą. Zbyt dużo, zbyt często, zbyt samodzielnie i zbyt swobodnie. Podobno zebrała się tam już istna elitka wolnomyślicielek. – Jak to? A Jutta?