Выбрать главу

– Młody Opolczyk… Ty go znasz, jak mi się zdaje?

– Bolka Wołoszka? Studiowałem z nim w Pradze…

– Świetnie się składa. Pojedziesz do niego. Wraz z Hornem. W poselstwie. W moim imieniu zaproponujecie mu ugodę… – Nie zechce – rzekł zimno Urban Horn – nas słuchać.

– Pokładajcie ufność w Bogu – Prokop spojrzał na czekających na rozkazy Dobka Puchałę i Jana Zmrzlika, usta skrzywił mu zły grymas. – W Bogu i we mnie. Już ja sprawię, by zechciał.

Wiosenna Stradunia faktycznie okazała się dość poważną przeszkodą terenową, bagniste łąki stały pod wodą, nurt omywał pnie nadbrzeżnych wierzb, srebrzących się już gęsto puchatymi baziami. Na rozlewiskach roiło się od żab. Koń Urbana Horna tańczył po gościńcu, miesił kopytami błoto. Horn ściągnął mu wodze. – Do księcia Bolka! – okrzyknął stojącą na moście straż. – Poselstwo! Horn okrzykiwał już po raz trzeci. A strażnicy nie odpowiadali. I nie przestawali mierzyć w nich z kusz i opartych o balustrady mostu hakownic. Reynevan zaczynał się niepokoić. Co i rusz oglądał się na las, zastanawiając, czy w razie pościgu zdołają doń docwałować.

Z lasu na drugim brzegu wyjechało czterech jeźdźców. Trzech zatrzymało się na przedmościu, czwarty, w pełnej zbroi, wjechał na most wśród łomotu podków. Herb na jego tarczy nie był, jak sądził początkowo Reynevan, czeskim Odrzywąsem – był to polski Ogończyk. – Książę – zawołał jeździec – posłów przyjmie! Bywaj obaj tu, na nasz brzeg! – Na słowo rycerskie?

Ogończyk poprawił opadającą zasłonę hełmu, stanął w strzemionach. – Ejże! – w jego głosie pobrzmiało zdumienie. – Dyć znam was! Wyście Bielawa! – Wyście – przypomniał sobie Reynevan – rycerz Krzych… Z Kościelca, tak? – Czy książę Bolko – sucho przerwał wymianę uprzejmości Horn – gwarantuje nam poselską nietykalność? – Słowo rycerskie – uniósł pancerną dłoń Krzych z Kościelca – jegomość książę daje. A panicza Bielawy przecie nie ukrzywdzi. Przejeżdżajcie.

– Proszę, proszę, proszę – rzekł, przeciągając słowa, Bolko Wołoszek, książę na Głogówku, dziedzic Opola. Prokop respekt musi czuć, skoro tak znaczne persony do mnie wysyła. Tak znaczne i tak sławne. By nie rzec osławione. Świta księcia, towarzysząca mu w sztabowej naradzie, zaszemrała i zamruczała. Sztab zebrał się w chacie na skraju wsi Kazimierz, a składał się z jednego herolda w błękitach ozdobionych złotym opolskim orłem, pięciu rycerzy w zbrojach i jednego księdza, też zresztą opancerzonego, noszącego napierśnik i myszki. Z rycerzy trzech było Polakami – oprócz Krzycha z Kościelca księciu towarzyszył znany Reynevanowi Śląski Nieczuja i nie znany mu Prawdzie. Czwarty rycerz miał na tarczy srebrny myśliwski róg Falkenhaynów. Piąty był joannitą. – Pan Urban Horn – kontynuował książę, mierząc posłów nieprzyjemnym spojrzeniem – znany jest jak Śląsk długi, głównie z rozsyłanych przez biskupa i Inkwizycję nakazów ujęcia. I popatrzcie tylko, moi panowie: Urban Horn, bezbożnik, begard, kacerz i szpieg, posłuje w służbach Prokopa Gołego, arcykacerza i herezjarchy. Joannita burknął złowrogo. Ksiądz splunął. – Ty zaś – Wołoszek przeniósł wzrok na Reynevana przystałeś, widzę, do heretjików na całego. Musiałeś całą duszą zaprzedać się szatanowi i ofiarnie mu służyć, skoro cię w poselstwa posyła. A może myślał kacermistrz Prokop, że jeśli ciebie pośle, to coś wskóra tytułem naszej dawnej amicycji? Ha, jeśli na to liczył, to się przeliczył. Bo rzeknę ci, Reynevan, że kiedy wszyscy na Śląsku psy na tobie wieszali, złodzieja i zbója z ciebie robili, przypisywali ci najgorsze zbrodnie z gwałtami na dziewicach włącznie, to ja cię broniłem, oczerniać nie pozwalałem. I wiesz, na co wyszło? Żem głupi był. – Ale zmądrzałem – dokończył książę po chwili ciężkiej ciszy. – Zmądrzałem! Poselstwo antychrysta mam gdzieś, gadać z wami ani myślę. Nuże, straż! Brać ich! A tego ptaszka w łyka! Reynevan szarpnął się i aż przykucnął, z taką mocą stojący za nim Krzych z Kościelca przydusił go, potężnymi garściami ucapiwszy za barki. Dwóch pachołków chwyciło Horna za ramiona, trzeci z wielką wprawą owinął mu powróz wokół łokci i szyi, ściągnął, ścisnął węzeł. – Bóg widzi – przesadnym gestem uniósł ręce ksiądz. – Bóg widzi, książę, że słusznie czynicie! Firmetur manus tua, niechaj będzie wzmocniona ręka twoja, gdy dławi hydrę herezji! – Jesteśmy posłami… – stęknął w uścisku Polaka Reynevan. – Dałeś słowo… – Posłami jesteście, ale diabła. A słowo dane heretykom jest nieważne. Horn to zdrajca i heretyk. I tyś heretyk. Byłeś mi ongi druhem, Reynevan, tedy wiązać cię nie każę. Ale stul gębę! Stulił.

– Jego – książę wskazał Horna ruchem głowy – wydam biskupowi. To mój obowiązek jako dobrego chrześcijanina i syna Kościoła. Co do ciebie… Już raz cię wybawiłem po starej przyjaźni. I teraz też cię wolno puszczę…

– Jakże to? – wrzasnął ksiądz, a Falkenhayn i joannita zawarczeli, – Kacerza puścicie? Husytę? – I ty stul gębę, pater – Wołoszek błysnął spod wąsa zębami. – I nie otwieraj jej nie pytany. Wypuszczę cię na wolę, Reinmarze z Bielawy, pomny na drużbę naszą onegdajszą. Ale to ostatni raz, na mękę Pańską! Ostatni raz! Nie waż się mi więcej na oczy pokazać! Stoję na czele krzyżowego wojska, wnet złączymy siły z armią biskupią, razem pójdziemy pod Opawę, by was, kacerzy, zetrzeć z powierzchni ziemi. Da Bóg, doceni biskup wrocławski, jaki ze mnie prawy katolik! Kto wie, może długi mi za to umorzy. Kto wie, może zwróci, co księstwu opolskiemu ongi zagrabił. W górę tedy krzyż, Bóg tak chce, marsz, marsz na Opawę! – Tam, gdzie były przedmieścia Opawy – odezwał się związany Horn – wicher dziś popioły rozwiewa. Wczoraj Prokop już był pod Głubczycami. Dziś jest jeszcze bliżej. Bolko Wołoszek doskoczył i krótko wyciął go pięścią

w ucho.

– Rzekłem – zasyczał – że nie będę z tobą gadał, sprzedawczyku. Słuchał twojego gadania nie będę tym bardziej.

– Reynevan! – odwrócił się gwałtownie. – Co on o Opawie mówił? Że zdobyta niby? Nie dam wiary! Puść go, panie Krzychu! – Opawa obroniła się – puszczony Reynevan rozmasował ramię. – Ale przedmieścia poszły z dymem. Poszły z dymem Kietrz i Nowa Cerekwia, a wcześniej Hukvaldy i Ostrawa. Hradec nad Morawicą i Głubczyce ocalały, a zawdzięczają to wyłącznie rozsądkowi księcia Wacława. Ułożył się z Prokopem, zapłacił wypalne, ocalił księstwo. A przynajmniej jego część. – Mam w to uwierzyć? Dać wiarę, że Przemko Opawski nie stanął do walki? Że zezwolił synowi układać się z husytami?

– Książę Przemko siedzi za murami opawskiego zamku jak mysz pod miotłą. Przygląda się pożarom, bo w którą stronę by nie spojrzał, to pożar. A młody książę Wacław ma, widać, swój rozum. Pozazdrościć i naśladować. – Bóg skarze – wybuchnął ksiądz – tych, co się z kacerzami znosili, co z nimi paktowali. Pakt z kacerzem to pakt z szatanem! Kto go zawrze, ten na wieki potępiony. A tu, na ziemi, za życia, kara… – Mości książę – krzyknął, wpadając do chaty, zbrojny w kapalinie. – Posłaniec! – Dawać go tu!

Goniec, widać to było – i czuć – nie oszczędzał ni siebie, ni konia. Warstwa zeskorupiałego błota pokrywała go do pasa, a smród końskiego potu raził na kilka kroków. – Gadaj!