Выбрать главу

pan Puta z Czastolovic, by przybyć z pomocą. Zgromadziwszy pod swą komendą tysiąc sto koni jazdy i prawie sześć tysięcy chłopskiej piechoty, mając mocny odwód i zaplecze w postaci uzbrojonych nyskich mieszczan i miejskich murów, biskup i Puta postanowili przyjąć bitwę w polu. Gdy Prokop Goły zjawił się pod Nysą, zastał w rejonie Mnisiej Łąki Ślązaków pod bronią i sztandarami, uszykowanych i gotowych do boju. Przyjął wyzwanie. Gdy hejtmani sprawili wojsko – a sprawili szybko Prokop przystąpił do modlitwy. Modlił się spokojnie i niegłośno. Całkowicie lekceważąc rzucane przez Ślązaków wyzwiska. – Hus kacerz! Hus kacerz! Hu! Hu! Hu!

– Panie – mówił, złożywszy ręce. – Boże Zastępów, do Ciebie uciekamy się w modlitwie naszej. Bądź nam tarczą i obroną, opoką i warownią w niebezpieczeństwach wojny i krwi przelewie. Łaska Twoja niechaj będzie z nami, grzesznymi ludźmi. – Diable syny! Diable syny! Hu! Hu! Hu!

– Odpuść nam winy i grzechy nasze. Uzbrój mocą wojska, bądź z nimi w boju, daj odwagę i męstwo. Bądź nam pociechą i ucieczką, daj siłę, byśmy mogli zwyciężyć antychrystów, nieprzyjacioły nasze i Twoje. Prokop przeżegnał się, znak krzyża uczynili też inni: Jarosław z Bukoviny, Jan Bleh, Otik z Łozy, Jan Tovaczovsky. Szeroko, po prawosławnemu, przeżegnał się kniaź Fedor z Ostroga, który dopiero co był wrócił, spaliwszy Małą Ścinawę. Przeżegnali się Dobko Puchała i Jan Zmrzlik, którzy wrócili, spaliwszy Strzeleczki i Krapkowice. Klęczący obok bombardy Markolt żegnał się, bił w piersi i powtarzał, że jego culpa. – Boże na niebiesiech – uniósł oczy Prokop – Ty ujarzmiasz pyszne morze, Ty poskramiasz jego wzdęte bałwany. Ty podeptałeś Rahaba jak padlinę, rozproszyłeś wrogów możnym Twym ramieniem. Spraw, by i dziś, z tego pola, zwyciężona zeszła moc wraża. Do boju, bracia. Poczynajcie w imię Boże. – Naprzód! – zaryczał Jan Bleh z Tiesznicy, zajeżdżając tańczącym koniem przed front wojska. – Naprzód, bracia!

– Naprzód, Boży bojownicy! – machnął buzdyganem Zygmunt z Vranova, dając znak, by przed hufem podniesiono monstrancję. – Poczynać! – Poczyyynaaać! – przekazywali po linii setnicy. – Poczyyynaaać!…Czyyynaaać… czyyynaaać… Masa taboryckiej piechoty drgnęła, zachrzęściła zbroją i bronią jak smok łuską. I niczym ogromny smok ruszyła do przodu. Licząca cztery tysiące chłopa, szeroka frontem na półtora tysiąca, głęboka na półtrzeciasta kroków formacja szła wprost na zgromadzone pod Nysą śląskie wojsko. Wmieszane w szyk turkotały wozy. Reynevan, który wzorem Szarleja wlazł dla lepszego widoku na gruszkę na miedzy, wypatrywał, ale biskupa Konrada zlokalizować wśród Ślązaków nie zdołał. Widział tylko czerwonozłotą chorągiew biskupią. Rozpoznał proporzec Puty z Czastolovic i samego Putę, kłusującego przed liniami rycerstwa i powstrzymującego je od bezładnej szarży. Widział liczny hufiec joannitów, wśród których musiał być Ruprecht, książę lubiński, będący wszak wielkim przeorem zakonu. Dostrzegł znaki i barwy Ludwika, księcia na Oławie i Niemczy. Dostrzegł – i zgrzytnął zębami – chorągiew Jana Ziębickiego, z orłem w połowie czarnym, w połowie czerwonym. Taboryci szli, maszerowali równym, mierzonym krokiem. Skrzypiały osie wozów. Ukryta za pawężami, najeżona ostrzami linia śląskiej kmiecej piechoty nie drgnęła, dowodzący nią najemnik, rycerz w pełnej płytowej zbroi, cwałował wzdłuż szeregów, wrzeszczał. – Zdzierżą… – powiedział do Prokopa Błażej z Kralup, w jego głosie drżał niepokój. – Wyczekają, dopuszczą na strzał… Jazda wcześniej nie ruszy… – Ufność w Bogu – odparł Prokop, nie odrywając wzroku od pola. – Umość w Bogu, bracie. Taboryci szli. Wszyscy zobaczyli, jak Jan Bleh wyjeżdża na czoło, przed szyk. Jak daje znak. Wszyscy wiedzieli, jaki rozkaz wydaje. Nad maszerujące roty wzbiła się pieśń. Bojowy chorał. Któż jsti boźC bojovnict a zókona jeho!

Prosteź od Boha pomoci

a doufejte v neho!

Śląska linia zadrżała wyraźnie, pawęże zachwiały się, dzidy i halabardy zakolebały. Najemnik – Reynevan rozpoznał już baranią głowę na jego tarczy, wiedział, że to Haugwitz – ryczał, wydawał komendy. Pieśń huczała, gromowym hurkotem przetaczała się nad polem. Kristus vdm za śkody stoji stokrdt vtc slibuje! Pakli kdo proń źivot sloźt, većny mit budę! Tent Pdn vell se nebdti zdhubcu telesnych! Yeltt i zivot sloźiti pro Idsku svych bliźnich! Zza śląskich pawęży wyjrzały kusze i piszczały. Haugwitz ryczał do ochrypnięcia, zabraniał strzelać, nakazywał czekać. To był błąd. Z husyckich wozów, gdy zbliżyły się na trzysta kroków, wypaliły taraśnice, o pawęże załomotał grad kul. Za chwilę z sykiem poleciała na Ślązaków gęsta chmura bełtów. Padli zabici, zawyli ranni, linia pawęży zachwiała się, śląscy piechurzy odpowiedzieli ogniem, ale bezładnym i niecelnym. Strzelcom trzęsły się ręce. Bo na komendę Bleha taborycki huf przyspieszył kroku. A potem zaczął biec. Z dzikim wrzaskiem na ustach. – Nie dostoją… – w głosie Błażeja z Kralup zabrzmiało najpierw niedowierzanie, potem nadzieja. A potem pewność. – Nie dostoją! Bóg z nami!

Choć wydawało się to nie do wiary, śląska linia rozpadła się nagle jak zdmuchnięta wiatrem. Cisnąwszy pawęże i dzidy, kmieca piechota jak jeden mąż rzuciła się do ucieczki. Haubwitza, usiłującego ich powstrzymać, obalono razem z koniem. W popłochu i panice, porzucając broń, zakrywając w biegu głowy rękami, śląscy chłopi pierzchali w stronę podgrodzia i nadrzecznych chaszczy. – Na nich! – ryczał Jan Bleh. – Hyr na nich! Bij!

Na Minisiej Łące zahuczały rogi. Widząc, że czas najwyższy, Puta z Czastolovic podrywał rycerstwo. Pochyliwszy kopie, tysiąc sto koni żelaznej jazdy ruszyło do natarcia. Ziemia zaczęła drżeć. Bleh i Zygmunt z Vranova migiem zdali sobie sprawę z powagi sytuacji. Na ich rozkaz taborycka piechota błyskawicznie zwarła się w osłoniętego pawężami jeża. Wozy obrócono bokami, zza opuszczonych burt wyjrzały paszczęki hufhic. Żelazna ława śląskiego rycerstwa przeformowała się sprawnie, rozdzieliła na trzy grupy. Środkowa, pod chorągwią biskupią, z samym Putą na czele, miała klinem rozszczepić i rozczłonkować taborycki szyk, dwie pozostałe miały zacisnąć się na nim jak kleszcze – joannici Ruprechta z prawej, książęta ziębicki i oławski z lewej. Jazda wzniosła bojowy okrzyk i poszła we wstrząsający ziemią galop. Taboryci, choć rosły im w przerażonych oczach salady i żelazne naczółki koni, odpowiedzieli zuchwałym wrzaskiem, zza pawęży wychynęły i pochyliły się setki glewi, alszpisów, rohatyn, wideł i gizarm, wzniosły się setki halabard, cepów i morgensternów. Gradem poleciały bełty, huknęły piszczały i hakownice, gruchnęły i plunęły siekańcami hufnice. Śmiercionośna salwa skotłowała joannitów Ruprechta, raniąc i płosząc konie przyhamowała jazdę z Ziębic i Oławy. Najemnicy biskupa i żelaźni panowie Puty z Czastolovic nie dali się jednak przyhamować, z impetem i hukiem zwalili się na czeską piechotę. Załomotało żelazo o żelazo. Zakwiczały konie. Zakrzyczeli i zawyli ludzie. – Teraz! Naprzód! – wskazał buzdyganem Prokop Goły. – Poczynaj, bracie Jarosławie! Odpowiedział mu wrzask setek gardeł. Z lewego skrzydła runął w pole konny huf Jarosława z Bukoviny i Otika z Loży, z prawego uderzyli Morawianie Tovaczowskiego, Polacy Puchały i drużyna Fedka z Ostroga. Za nimi popędził w pole pieszy odwód – straszni cepnicy slańscy. – Hyyyrrr na niiiiich!

Dobiegli. Nad kwik koni i wrzask ludzi wzbił się donośny i dźwięczny łomot broni walącej w zbroje.

Szarżę Otika z Loży usiłowali powstrzymać joannici, nymburscy znieśli ich z pierwszego uderzenia, tuniki z białymi krzyżami w mgnieniu oka zasłały przesiąkniętą krwią ziemię. Ziębiccy stawali mężnie, nie tylko nie ustąpili pod naporem, ale wręcz odrzucili kopijników Jarosława z Bukoviny. Rycerze i armigerzy z Oławy też dzielnie wytrzymali impet ataku Dobka Puchały i Tovaczowskiego, ale nie zdzierżyli walących się na nich ciosów polskich i morawskich mieczy, zachwiali się. A gdy zobaczyli, jak Puchała straszliwym uderzeniem topora rozwala głowę Typranda de Reno, dowódcy najemników, załamali się. Zachwiała się i niczym szkło pękła cała lewa flanka. Puta z Czastolovic spostrzegł to. Choć uwikłany w bój z piechotą, choć zbryzgany krwią po basinet, Puta w mig dostrzegł i zrozumiał zagrożenie. A gdy wstawszy w strzemionach zobaczył otaczającą go od prawej konnicę Jarosława z Bukoviny, gdy spostrzegł przedzierających się ku niemu pancernych Otika z Loży i pędzącą w sukurs hordę cepników, pojął, że przegrał. Ochrypłym już głosem wykrzykując komendy, odwrócił się – by zobaczyć, jak pierzchają biskupi zaciężni, jak umyka z placu boju marszałek Wawrzyniec von Rohrau, jak ucieka Hyncze von Borschnitz, jak pierzcha Mikołaj Zedlitz, burgrabia otmuchowski. Jak idzie w rozsypkę rozbite rycerstwo z Ziębic. Jak pod naporem Morawian i Polaków podaje tył zdziesiątkowana Oława. Jak ginie komtur Dytmar de Alzey, jak na ten widok rzucają się do ucieczki niedobitki joannitów, jak jadą im na karkach, bezlitośnie rąbiąc, konni Otika z Loży. Jak zaczepiony hakiem gizarmy spada z konia młody giermek Jan Czetterwang, syn kłodzkiego patrycjusza. Któremu on, Puta z Czastolovic, starosta kłodzki, przyrzekł, że w boju będzie czuwał nad jedynakiem. – Do mnie! – wrzasnął. – Do mnie, Kłodzko!