Od strony Rybaków zbliżał się kłusem oddział konny, zmierzający w stronę Dolnej Bramy Mostowej. Halabardnicy natychmiast powstrzymali kolumnę uchodźców. Oddział zbliżył się, widać było, że składa się z samych wielmożów. Towarzyszący im od mostu na Nysie, wiozący kule do bombard woźnica okazał się człowiekiem dobrze poinformowanym i rozmownym. – Ten na czele to nasz starosta, wielmożny pan Puta z Czastolovic – pouczył ich, niepotrzebnie zresztą. Pana Putę wszyscy znali, powszechnie znany był też jego herb, skośne błękitne pasy w srebrnym polu. Reynevan i Bisclavret wymienili spojrzenia – obecność Puty w Kłodzku oznaczała, że Prokop odszedł spod Nysy. – Obok starosty – wskazywał woźnica – jadzie pan podstarosta Hanusz Czenebis. Za nimi pan Mikołaj Moschen, wódz wojsk najemnych, i wielmożny pan Wolfram von Pannewitz. Dalej Jan von Maltwitz, pan na Eckersdorfie. Panowie z rady miejskiej: Czetterwang, Gremmel, Lischke…
Orszak pana Puty z łomotem wjechał w Bramę Dolną, echem rozbrzmiał pod bramnym sklepieniem dzwon podków. Gdy konni przejechali most na Młynówce i znikli w Bramie Górnej, halabardnicy zwolnili drogę, uchodźcy ruszyli. Bisclavret chrząknął nagle, stopą trącił strzemię Reynevana. Niepotrzebnie. Reynevan już zauważył. Wszyscy zauważyli. Za ich plecami jakaś kobieta krzyknęła głucho. Z ryzalitów wieży nad Bramą Górną zwisały, zaczepione na hakach, cztery trupy. Zwłoki czterech ludzi. Dokładniej, resztek ludzi. Ciała pozbawione były bowiem wszystkiego, co zwykle z człowieka wystaje, wliczywszy w to uszy. Nad górnymi i dolnymi kończynami, widać to było, pracowano długo i wytrwale, skutkiem czego przypominały już kończyny tylko z grubsza. – To husyckie szpiegi! – woźnica ściągnął lejce. – Złapali jednego, ów na mękach wspólników wydał. Gdyby husyty pod Kłodzko podeszli, mieli oni bramy cichcem odewrzeć, a w mieście pożary wzniecić. Pozawczoraj na rynku ich kaźnili. Okrutnie męczyli, innym na postrach. Rozpalonymi kleszczami i hakami szarpali, kości łamali. A bramy dobrze teraz strzeżone, w noc i w dzień. Zobaczycie. Fakt, zobaczyli. Bramy Górnej strzegł przynajmniej trzydziestoosobowy oddział uzbrojonych po zęby żołdaków. Puszczał spod podskakującej pokrywki parę wiszący nad ogniskiem kociołek. Dowódca roty, drab z gębą bandyty, bawił się z psem, rzucając mu kijek. Bisclavret ponuro przyglądał się, milczał.
– Wśród tych, co wisieli nad bramą – zapytał go pozornie beznamiętnie Szarlej – byli znajomi? Obłupiacz nie odwrócił głowy. Twarz miał nieruchomą.
– Owszem – odrzekł wreszcie. – Ale raczej dalsi niż bliżsi. Furta Wodna też była strzeżona, przez równie silną załogę. Bisclavret zaklął z cicha. – Nie będzie tu łatwo – wymruczał wreszcie. – Założę się, że przy innych bramach jest podobnie. Źle, źle, źle.
Z pomysłem opanowania i otwarcia którejś z bram możemy się pożegnać. Trzeba zmienić plany.. Co proponujesz? – zmrużył oczy Szarlej. – W tył zwrot i precz z miasta? Póki jeszcze można? – Nie – odezwał się Reynevan. – Zostajemy.
– A ty – demeryt zmierzył go spojrzeniem – jesteś aby w pełni sił umysłowych? W mierze uprawniającej do decydowania? – Jestem w pełni sił wszelakich. Zostajemy w Kłodzku.
– Mam nadzieję, że nie w ramach pokuty? Pytam, bo jeszcze przed momentem sprawiałeś wrażenie żądnego ekspiacji pokutnika. – Wrażeniom koniec – Reynevan zmarszczył brew. Posłuchałem twej rady i właśnie wziąłem się w garść. Wziąwszy, oznajmiam: mamy rozkazy. Sierotki na nas liczą, musimy pomóc w zdobyciu miasta. Sprawdźmy wszystkie bramy.
Sprawdzili. Reynevan, Szarlej i Samson zajęli się murem od Bramy Mostowej do Zamkowej Góry. Oględziny nie napawały optymizmem. Furta Łazienna była na głucho zabarykadowana kamieniami i belkami, pod pobliskim kościołem parafialnym obozował w dodatku oddział wojska. Przy pozostałych bramach, Zielonej i Czeskiej, stały na warcie bojowe roty najemników. Z Bisclavretem spotkali się w umówionym miejscu, na zapleczu piekarni przy ulicy Grodzkiej. Prócz wiadomości, że Bram Wodnej i Przyłęckiej strzegą silne oddziały straży, Obłupiacz przyniósł plotki, głównie z frontu. Potwierdziło się, że Prokop odszedł spod Nysy, poprowadził Tabor na północ, na Nadodrze. Misja Horna i Drosselbarta musiała się powieść, taboryci nie zaatakowali bowiem ani Ziębic, ani Strzelina, ani Oławy. Fakt ten szeroko komentowano, a opinie były różne. Według jednych Jan Ziębicki i Ludwik Oławski dopuścili się zdrady, paktując z heretykami okazali się nie lepsi od zdrajcy Bolka Wołoszka i od tych straconych szpiegów, powieszonych na Wieży Mostowej. Byli jednak i tacy, którzy uważali, że książęta postąpili rozsądnie, że układami ocalili dobra i żywot wielu ludziom. Oby inni, dodawali znacząco, acz cicho, wykazali się równą mądrością. Druga opinia zaczęła wyraźnie przeważać, gdy do Kłodzka dotarła wieść o splądrowaniu i doszczętnym spaleniu Niemodlina – po tym, jak niemodliński książę Bernard, stryj Wołoszka, propozycję układów z Prokopem Gołym pochopnie odrzucił. Bardziej jednak i żywiej niż taboryci Prokopa mieszczan zajmowały nadciągające z południa Sierotki. Wieści o Sierotkach właśnie dotarły i wywołały w mieście spore zamieszanie, wynikało z nich bowiem, że cały kraj na południe od Kłodzka stoi w ogniu i spływa krwią, a husyci niepohamowanie prą na północ. Padła, opowiadali trzęsącymi się głosy zbiegowie i naoczni świadkowie, strzegąca Przełęczy Lewińskiej, a uważana za niezdobytą warownia Homole. Wzięte i w perzynę obrócone zostały dwie inne twierdze, mające powstrzymać najeźdźców – Szczerba i Karpień. Z dymem poszły Lewin, Międzylesie, Schnellenstein, Lądek i liczne wsie. Kto nie uciekł, poszedł pod nóż, opowiadali bladzi ze zgrozy zbiegowie i naoczni świadkowie, a mieszkańcy Kłodzka byli o włos od totalnej paniki. Bisclavret zatarł ręce, ale jego radość trwała krótko. Trafili na rynek akurat w momencie, gdy do zebranego tłumu przemówił pan Puta z Czastolovic. Mając u boku przeora Vogsdorfa. – Necessitas in loco, spes in virtute, salus in victoria! – krzyczał pan Puta. – Przysięgam tu, przed wami, na naszą kłodzką Marię Dziewicę i na Święty Krzyż, że o krok się nie cofnę, miasto obronię lubo na jego gruzach polegnę! – Nikogo z was – dodawał bez emfazy przeor Vogsdorf – choćby najlichszego sługi, nie ostawię bez obrony. Nikogo. Przysięgam na ten Święty Krzyż. – Pecha mamy – stwierdził beznamiętnie Bisclavret. Gorzej trafić nie mogliśmy. Cholerny Puta sans peur et sans reproche, do spółki z rzadszym od jednorożca mężnym i uczciwym klechą. Niefart!