– Znam to uczucie. Do zobaczenia. Cal już czekał, kiedy podjechała pod jego dom. Zszedł ze schodów z psem kręcącym się przy nogach i zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Dobre, lekko zużyte, toporne buty do wędrówek, spłowiałe dżinsy, gruba, jaskrawoczerwona kurtka, kolorowy szalik dopasowany do czapki przypominającej hełm. Idiotyczne nakrycie głowy, pomyślał, jednak Quinn wyglądała w nim uroczo.
W każdym razie, uznał Cal, potrafiła ubrać się na wyprawę do zimowego lasu.
– Zdałam egzamin, sierżancie?
– Tak. Zacznijmy od tego, że wczoraj trochę przesadziłem. Nie przyzwyczaiłem się jeszcze do ciebie, a teraz pojawiła się następna osoba, kolejna obca. Kiedy żyjesz z tym wszystkim tak długo jak ja, jedna część ciebie przyzwyczaja się, ale druga staje się coraz bardziej nerwowa. Zwłaszcza w siódmym roku. Mogę cię przeprosić, jeśli chcesz.
– Cóż. Prosto z mostu. No dobrze, pozwól, że też coś ci powiem. Zanim tu przyjechałam, miałam pomysł na książkę, chciałam po prostu wykonać swoją pracę, którą część ludzi może uznać za pokręconą, a ja uważam za głęboko fascynującą. Teraz traktuję to bardziej osobiście. Mogę zrozumieć to, że jesteś zdenerwowany i że jesteś tu w pewnym sensie gospodarzem, ale ja także mam coś do zaoferowania. Doświadczenie i obiektywizm. I jaja. Mam naprawdę twarde jaja.
– Zauważyłem.
– No więc ruszamy?
– Tak, ruszamy. Quinn pogłaskała psa, który do niej podszedł.
– Klusek odprowadzi nas na wyprawę ku przygodzie?
– Idzie z nami. Czasami miewa nastrój na spacery po lesie. A jak ma dosyć, po prostu kładzie się i śpi, aż najdzie go ochota na powrót do domu.
– Bardzo rozsądne zachowanie. – Quinn zarzuciła na plecy mały plecak i wyjęła z kieszeni dyktafon przypięty dla bezpieczeństwa niewielką klamrą. – Chciałabym nagrywać spostrzeżenia i wszystko, co mi powiesz. Nie masz nic przeciwko temu?
– Nie mam. – W nocy dużo o tym myślał.
– W takim razie jestem gotowa, koleś.
– Ścieżki będą śliskie – powiedział Cal, ruszając w stronę lasu – więc przypuszczam, że dojście do polany zajmie nam jakieś dwie godziny.
– Nigdzie mi nie pilno. Cal popatrzył w niebo.
– Będzie ci pilno, jeśli pogoda się zmieni albo coś nas zatrzyma w lesie po zmierzchu.
Quinn włączyła dyktafon, mając nadzieję, że zabrała wystarczającą liczbę zapasowych baterii i kaset.
– Dlaczego?
– Kiedyś ludzie często polowali i spacerowali w tym lesie. Teraz już tego nie robią. Niektórzy się gubili, inni zawracali przestraszeni. Jeszcze inni upierali się, że słyszeli niedźwiedzie lub wilki. Nie ma tu wilków, a niedźwiedzie rzadko się zapuszczają tak daleko od gór. Latem dzieciaki, głównie nastolatki, zakradały się, żeby popływać w Stawie Hester, podokazywać. Teraz już nie. Kiedyś ludzie gadali, że staw jest nawiedzony, taka miejscowa legenda. Teraz już nikt nie chce o tym mówić.
– A ty myślisz, że jest nawiedzony?
– Wiem, że coś tam jest. Sam to widziałem! Opowiem ci, jak dojdziemy do stawu, teraz nie ma sensu.
– Dobrze. Czy właśnie tą drogą szliście dwadzieścia jeden lat temu?
– Przyszliśmy stamtąd. – Wskazał ręką na wschód. – Drogą bliżej miasta. Ta jest krótsza, ale musielibyśmy objechać miasto. Wtedy nie wydarzyło się nic niezwykłego, dopóki… nie doszliśmy do stawu.
– Wracaliście tam od tamtej nocy?
– Tak, kilka razy. – Popatrzył na Quinn. – I mogę ci powiedzieć, że pójście do stawu w okolicach Siódemki nie jest dla mnie najbardziej oczekiwanym wydarzeniem roku.
– Siódemki?
– Tak nazywamy ten tydzień w lipcu.
– Opowiedz mi więcej o tym, co się wtedy dzieje. To dobry moment, uznał Cal, żeby powiedzieć to wprost, komuś, kto naprawdę chciał zrozumieć i kto – być może – stanowił część odpowiedzi.
– Ludzie w Hollow stają się źli, agresywni, posuwają się nawet do zabójstw. Dopuszczają się czynów, których nie popełniliby w żadnym innym czasie. Niszczą budynki, wdają się w bójki, podkładają ogień. I gorzej.
– Morderstwa, samobójstwa.
– Tak. Gdy ten tydzień dobiegnie końca, prawie nic nie pamiętają. Jak gdyby wychodzili z transu lub długiej choroby. Niektórzy już nigdy nie są tacy sami. Jedni opuszczają miasto, a inni remontują domy i sklepy i żyją tu dalej. Nie wszystkich ogarnia szaleństwo i objawia się na wiele sposobów. Ten stan najbardziej przypomina masową psychozę, która za każdym razem staje się silniejsza.
– A co na to policja? Cal odruchowo podniósł patyk. Nie było sensu rzucać go psu, tylko zawstydziłby ich oboje, więc opuścił rękę, tak żeby Klusek mógł złapać kijek w zęby i potruchtać radośnie dalej.
– Siedem lat temu szeryfem był Larson. Porządny człowiek, chodził do szkoły z moim ojcem, przyjaźnili się. Trzeciej nocy zamknął się w swoim biurze. Myślę, że w głębi duszy wiedział, co się z nim dzieje, i nie chciał ryzykować powrotu do żony i dzieci. Jeden z zastępców szeryfa, Wayne Hawbaker, siostrzeniec sekretarki Foxa, przyszedł po niego, potrzebował pomocy. Usłyszał, jak Larson płacze w swoim gabinecie. Nie mógł go namówić do wyjścia. Zanim wyważył drzwi, Larson się zastrzelił. Teraz szefem policji jest Wayne. Też porządny facet.
Ilu takich wydarzeń był świadkiem?, zastanawiała się Quinn. Ile poniósł strat od swoich dziesiątych urodzin? A mimo to znów szedł do lasu, w którym wszystko się zaczęło. Chyba nie widziała dzielniejszego faceta.
– A co z policją hrabstwa, stanową?
– Przez ten tydzień jakbyśmy byli odcięci od świata. – Obok nich przeleciał kardynał, jaskrawoczerwony i beztroski. – Czasami ludzie przyjeżdżają, czasem wyjeżdżają, ale na ogół jesteśmy zdani sami na siebie. Jest tak, jakby… – urwał, szukając odpowiednich słów – jakby na miasto spływał welon i nikt nie mógł niczego zobaczyć wyraźnie. Pomoc nie nadchodzi, a potem nikt specjalnie się nad tym nie zastanawia. Ludzie uznają to za bujdy albo „Blair Witch Project”. Wspomnienia blakną, aż po siedmiu lalach wszystko się powtarza.
– A ty zostajesz i patrzysz na to przez cały czas.
– To moje miasto – powiedział po prostu. Tak, pomyślała Quinn, to bez wątpienia był najodważniejszy facet, jakiego w życiu widziała.
– Jak ci się spało? – zapytał Cal.
– Żadnych snów. Layla też. A ty?
– Tak samo. Nigdy wcześniej nie przestawał, kiedy już zaczął. Ale tym razem wszystko jest inaczej.
– Bo ja coś widziałam i Layla też.
– To prawda. Poza tym nigdy nie zaczynał tak wcześnie ani nie był taki silny. – Popatrzył na Quinn. – Badałaś kiedyś swoje drzewo genealogiczne?
– Nie. Myślisz, że jesteśmy spokrewnieni ze sobą lub ja pochodzę z rodu kogoś, kto uczestniczył w wydarzeniach przy Kamieniu Pogan?
– Zawsze uważaliśmy, że tu chodzi o krew. – Cal spojrzał niewidzącym wzrokiem na bliznę na nadgarstku. – Jednak na razie te przypuszczenia, czy raczej przeczucia, na nic nam się nie przydały. Skąd pochodzili twoi przodkowie?
– Głównie z Anglii, kilku z Irlandii.
– Moi też. Ale wielu Amerykanów ma angielskie korzenie.
– Może powinnam zbadać, czy w rodzinie nie było jakichś Dentów lub Twisse'ów? – Wzruszyła ramionami, gdy Cal popatrzył na nią spode łba. – Twoja prababcia wskazała mi tę ścieżkę. Próbowałeś ich odszukać? Gilesa Denta i Lazarusa Twisse'a?
– Tak. Dent mógłby być moim przodkiem, gdyby rzeczywiście był ojcem trzech synów Ann Hawkins. Nie ma o nim żadnych zapisków. Giles Dent nie figuruje absolutnie nigdzie poza podaniami z tamtych czasów, kilkoma starymi listami i dziennikami. Żadnego świadectwa urodzenia ani zgonu. Twisse tak samo. Równie dobrze mogliby spaść z księżyca.