– Dar odwróconego jasnowidzenia.
– Widziałem, co tu się wydarzyło siódmego lipca tysiąc sześćset pięćdziesiątego drugiego roku.
– I co tu się stało, Cal?
– Uwięziono demona pod skałą. A Fox, Cal i ja uwolniliśmy go. Quinn podeszła do niego. Chciała go dotknąć, ukoić smutek, odbity na jego twarzy, ale się bała.
– Jeśli nawet, to nie można was za to winić.
– Wina i odpowiedzialność niewiele różnią się od siebie. Do diabła. Ujęła jego twarz w dłonie, nie zważając na to, że Cal drgnął, i pocałowała go delikatnie w usta.
– To normalne. Moim zdaniem jesteś odpowiedzialny tylko w tym znaczeniu, że zachowujesz się odpowiedzialnie. Zostałeś, choć wielu odeszłoby lub nawet uciekło. Dlatego myślę, że istnieje sposób, żeby z powrotem zapędzić tego demona tam, gdzie jego miejsce. I zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci w tym pomóc.
Otworzyła plecak.
– Zrobię kilka zdjęć, notatek, zbiorę pomiary i będę zadawała mnóstwo irytujących pytań.
Cal czuł się poruszony jej bliskością, słowami, wiarą. Chciał przyciągnąć Quinn do siebie i przytulić, mocno przytulić. Powiedziała, że to normalne, i patrząc na nią, pragnął błogosławieństwa normalności.
Nie w tym miejscu, przypomniał sobie i zrobił krok do tyłu.
– Masz godzinę. Jeśli wyruszymy za godzinę, zdążymy wyjść z lasu na długo przed zmierzchem.
– Oczywiście. – Nie zamierzała się spierać. Nie tym razem, pomyślała i zabrała się do pracy.
ROZDZIAŁ 09
Quinn spędziła mnóstwo czasu, zdaniem Cala, snując się po polanie, robiąc niezliczoną ilość notatek, jeszcze więcej zdjęć małym aparatem cyfrowym i mamrocząc pod nosem.
Nie rozumiał, jakie efekty mogą przynieść jej badania, ale ponieważ wydawała się kompletnie zaabsorbowana działaniem, siedział pod drzewem obok chrapiącego Kluska i nie przeszkadzał.
Nie słyszał już żadnego wycia, nie czuł, że ktoś ich śledzi. Może demon miał inne sprawy nagłowię. Albo po prostu obserwował. I czekał.
Cóż, chyba on robił to samo. Nie miał nic przeciwko czekaniu, zwłaszcza gdy mógł podziwiać tak ładny widok.
Był zafascynowany tym, jak poruszała się Quinn. Energicznie zdążała ku konkretnemu celowi w jednej chwili, a powoli i niezorganizowanie kręciła się w drugiej. Jak gdyby nie mogła się zdecydować, jak powinna podejść do tematu.
– Dawaliście go kiedyś do analizy? – zapytała. – Sam kamień? Czy ktoś dokonał naukowej analizy?
– Tak. Jako nastolatki zeskrobaliśmy trochę i zabraliśmy do nauczyciela geologii. To wapień. Najzwyklejszy wapień. Kilka lat później – dodał, uprzedzając dalszy ciąg – Gage zabrał próbkę do laboratorium w Nowym Jorku. Ten sam wynik.
– Dobrze. Masz coś przeciwko, żebym też wzięła próbkę i posłała do laboratorium, z którym współpracuję?
– Bardzo proszę. – Sięgnął do biodra po nóż, ale Quinn już wyjęła z kieszeni scyzoryk. Powinien był się domyślić, ale i tak się uśmiechnął.
Większość kobiet, które znał, nosiła w kieszeni szminkę i ani pomyślałaby o scyzoryku. Cal był pewien, że Quinn miała i jedno, i drugie.
Obserwował jej dłonie, gdy zeskrobała trochę kamienia do torebki, którą wyjęła z plecaka. Na dwóch palcach i kciuku nosiła pierścionki, lśniące teraz w słońcu.
Coraz jaśniejszym blaskiem, który poraził mu oczy.
Nagle światło się zmieniło, stało się miękkie jak w letni poranek, a ciepłe powietrze wypełniła wilgoć. Na drzewach pojawiły się pąki, rozwinęły i wystrzeliły zielenią, rzucając szachownicę światła i cienia na ziemię i skałę.
A także na kobietę.
Miała długie, rozpuszczone włosy w kolorze miodu, twarz o ostrych rysach i dużych, lekko skośnych oczach. Ubrana była w długą, ciemnoniebieską suknię i biały fartuch. Poruszała się ostrożnie i z gracją, mimo że była w zaawansowanej ciąży. Niosła przez polanę dwa wiadra, zmierzając do małej szopy stojącej za skałą.
Idąc, śpiewała głosem jasnym i dźwięcznym jak letni poranek.
– „W zielonym ogrodzie, tam, gdzie na łożu z rumianku leżałam, przy białym płocie wiejskiego błazna ujrzałam…”.
Na jej widok, na dźwięk jej głosu, Cal poczuł miłość tak ogromną, tak gwałtowną, że myślał, że pęknie mu serce.
W progu szopy pojawił się mężczyzna z taką samą miłością wymalowaną na twarzy. Kobieta zatrzymała się, zalotnie odrzuciła włosy i nadal śpiewała, kiedy zmierzał w jej stronę.
– „Wiejską dziewczynę trzymał w ramionach i słowy słodkimi namawiał, by go obdarzyła wdziękami swoimi. Tak mówił do niej: pocałuj, mnie miła, najczulej…”.
Uniosła twarz, podała mu usta. Mężczyzna ją pocałował i gdy ona roześmiała się perliście, wziął wiadra, postawił na ziemi i zamknął kobietę w objęciach.
– Nie mówiłem, że nie wolno ci nosić wody ani drzewa? Dźwigasz już wystarczający ciężar.
Pogłaskał ją po wystającym brzuchu, a ona przykryła ręką jego dłoń.
– Nasi synowie są silni i zdrowi. Dam ci synów, ukochany, tak mądrych i dzielnych jak ich ojciec. – Teraz Cal dostrzegł łzy w migdałowych oczach. – Czy muszę cię opuścić?
– Nigdy mnie nie opuścisz, nie naprawdę. Nie płacz. – Scałował jej łzy, a Cal poczuł bolesne ukłucie w sercu. – Nie płacz.
– Nie. Przysięgałam, że nie będę ronić łez. – Kobieta uśmiechnęła się. – Mamy jeszcze czas. Łagodne poranki i długie, letnie dni. To nie śmierć. Przysięgasz mi?
– To nie jest śmierć. A teraz chodź. Ja wezmę wodę. Zniknęli, a Cal zobaczył przed sobą pochyloną Quinn.
Ostrym głosem powtarzała jego imię.
– Wróciłeś. Byłeś gdzieś indziej. Twoje oczy… zrobiły się czarne i… głębokie, chyba tylko tak mogę to określić. Gdzie byłeś, Cal?
– Ona nie jest tobą.
– Już dobrze. – Wcześniej bała się go dotknąć, obawiała się, że sama zostanie wciągnięta tam, gdzie przebywał Cal, lub wybudzi go gwałtownie, zanim wizja się skończy. Teraz położyła mu dłoń na kolanie. – Kim nie jestem?
– Kobietą, którą całowałem. Zacząłem, a potem byłaś ty, ale przedtem, na początku… Jezu. – Przycisnął dłonie do skroni. – Głowa. Potwornie boli mnie głowa.
– Oprzyj się, zamknij oczy. Ja…
– Zaraz przejdzie. Zawsze szybko mija. My nie jesteśmy nimi. Nie chodzi o reinkarnację. Może chwilowe opętanie, co i tak jest wystarczająco straszne.
– Przez kogo?
– A skąd ja mam, do diabła, wiedzieć? – Głowa bolała go tak potwornie, że poczuł gwałtowne mdłości i musiał opuścić ją między kolana. – Narysowałbym ci cholerny portret, gdybym potrafił. Daj mi chwilę.
Quinn wstała, uklękła za plecami Cala i zaczęła masować mu szyję i ramiona.
– Dobrze, już dobrze. Przepraszam. Chryste. Jakby ktoś przewiercał mi głowę elektrycznym świdrem. Już lepiej. Nie wiem, kim byli, nie wymienili swoich imion, ale najprawdopodobniej to Giles Dent i Ann Hawkins. Najwidoczniej mieszkali tutaj, a ona była w bardzo zaawansowanej ciąży. Śpiewała. – Opowiedział wszystko, co widział.
Quinn słuchała, nie przestając masować mu ramion.
– A zatem wiedzieli, co nadchodzi, i z tego, co mówisz, on postanowił ją odesłać. „To nie jest śmierć”. Interesujące i warte zbadania. Ale myślę, że na razie masz już dosyć tego miejsca. I ja też.
Usiadła na ziemi, wypuściła ze świstem powietrze i wzięła jeszcze jeden głęboki oddech.
– On wrócił, kiedy ciebie nie było.
– Jezu Chryste. – Cal chciał się zerwać na równe nogi, ale Quinn schwyciła go za ramię.