Выбрать главу

– Ach, to słodkie. Mam w dokumentach adres Essie, napisz tylko kartkę.

Wziął jedną ze stojaka, zastanowił się chwilę, po czym napisał: „Serca są czerwone, te róże to blondynki, mnóstwo całusów dla Mej Walentynki”.

Staromodne, ale babci się spodoba.

Sięgnął po portfel, żeby zapłacić i zauważył za szybą chłodni biało – czerwone tulipany.

– Ach, te tulipany są… interesujące.

– Czyż nie są śliczne? Takie wiosenne. Jeśli chcesz na nie zamienić któreś róże, to nie ma problemu. Mogę…

– Nie, nie, może… Wezmę także tuzin tulipanów. Też dostarczcie je w wazonie, Amy.

– Oczywiście. – Jej radosną okrągłą twarz rozświetliła ciekawość i oczekiwanie dobrej plotki. – Kto jest twoją walentynką, Cal?

– Bardziej chodzi o ocieplenie wystroju domu. – Nie przychodził mu do głowy żaden powód, dla którego miałby nie posyłać Quinn kwiatów. Kobiety lubią kwiaty, pomyślał, wypełniając druk przesyłki. Były walentynki, a ona wprowadzała się do domu na High Street. Przecież nie kupował jej pierścionka ani nie wybierał bukietu na ślub.

To tylko miły gest.

– Quinn Black. – Amy uniosła brwi, odczytując nazwisko. – Wczoraj, na pchlim targu Meg Stanely wpadła na nią i jej przyjaciółkę z Nowego Jorku. Meg powiedziała, że kupiły mnóstwo rzeczy. Słyszałam, że z nią chodzisz.

– My nie… – A może? Tak czy siak, lepiej było zostawić temat w spokoju. – A nawet jeśli, to co w tym złego, Amy?

Z wciąż ciepłą kartą kredytową w dłoni Cal wyszedł na zewnątrz i skulił się z zimna. Może i w kwiaciarni stały cukierkowe tulipany, ale Matka Natura chyba jeszcze nawet nie pomyślała o wiośnie. Z nieba padał ostry deszcz ze śniegiem, który osadzał się śliski niczym tłuszcz na ulicach i chodnikach.

Jak to miał w zwyczaju Cal przyszedł do kwiaciarni na piechotę, równo o dziesiątej – wtedy otwierali – żeby uniknąć spanikowanego tłumu, który czekał z kupnem walentynkowych bukietów do ostatniej chwili.

Najwidoczniej niepotrzebnie się martwił. Nie tylko nie przyszedł żaden klient, gdy Cal kupował swoje róże i niezaplanowane tulipany, ale na chodnikach także nie było żywego ducha, a przed kwiaciarnią nie parkował żaden samochód.

– Dziwne. – Jego głos zabrzmiał głucho wśród bębnienia deszczu o mokry asfalt. Ludzie kręcili się po mieście nawet w najgorszą pogodę. Cal wcisnął gołe ręce w kieszenie i przeklinał się pod nosem za pieszą wycieczkę.

– Kto nie potrafi zmienić przyzwyczajeń, ten odmraża sobie tyłek – wymamrotał. Chciał już być w biurze, pić kawę i być może zabrać się do anulowania wieczornego „Balu Zakochanych”, jeśli pogoda się pogorszy. Byłby już na miejscu, gdyby po prostu wziął ten cholerny samochód.

Tak rozmyślając popatrzył w stronę centrum i zobaczył, że światła na High Street nie działają.

Nie ma prądu, pomyślał, a to już problem. Przyśpieszył kroku. Wiedział, że Bill Turner na pewno włączy awaryjny generator, ale Cal powinien przy tym być. Są ferie i w salonie gier pewnie roi się od dzieciaków.

Szum deszczu wzrastał, aż brzmiał jak stukot odnóży armii insektów. Pomimo śliskiego chodnika Cal zaczął biec, kiedy nagle uderzyła go ta myśl.

Dlaczego na placu ani na chodnikach nie stały zaparkowane żadne samochody? Dlaczego w ogóle nigdzie nie było żadnych aut?

Zatrzymał się, zamilkł także deszcz. W ciszy, która zapadła, Cal słyszał bicie własnego serca przypominające łomot pięści o stal.

Ona stała taka blisko, że mógłby jej dotknąć, ale wiedział, że gdyby spróbował, jego dłoń przeszłaby przez nią jak przez wodę.

Miała blond włosy, długie i rozpuszczone tak samo, jak wtedy, gdy niosła wiadra do małej chaty w Hawkins Wood. Kiedy śpiewała o zielonym ogrodzie. Ale teraz była szczupła i wiotka, co podkreślała długa, szara suknia.

Calowi przyszła do głowy absurdalna myśl, że jeśli już musiał zobaczyć ducha, to przynajmniej nie ciężarnego. Uśmiechnęła się, jak gdyby mogła słyszeć jego myśli.

– Nie jestem twoim strachem, lecz ty moją nadzieją. Ty i ci, którzy tworzą z tobą całość. To, co cię stworzyło, Calebie Hawkinsie, pochodzi z przeszłości, z teraźniejszości i z tego, co nadejdzie.

– Kim jesteś? Jesteś Ann?

– Jestem tym, co przyszło przed tobą, a ty powstałeś z miłości. Wiedz o tym, wiedz, że byłeś kochany na długo, długo przedtem, zanim pojawiłeś się na świecie.

– Miłość nie wystarczy.

– Nie, ale jest skałą, na której stoi wszystko inne. Musisz patrzeć, musisz widzieć. Już czas, Calebie. To zawsze był ten czas.

– Czas na co?

– Na koniec. Siedem razy trzy. Śmierć albo życie.

– Powiedz mi, co mam zrobić, do cholery.

– Gdybym mogła. Gdybym mogła cię poprowadzić! – Uniosła dłoń i pozwoliła jej opaść. – Potrzebne jest poświęcenie, walka i ogromna odwaga. I wiara. Miłość. Odwaga, wiara i miłość powstrzymują go tak długo, nie pozwalają mu zabrać wszystkiego, co żyje i oddycha w tym mieście. Teraz wy musicie działać.

– Nie wiemy jak. Próbowaliśmy.

– Już czas – powtórzyła. – Jest silniejszy, ale wy też, i my także. Wykorzystaj to, co otrzymałeś, co zostało posiane, lecz nigdy nie stanie się niczyją własnością. Nie możecie przegrać.

– Łatwo ci powiedzieć. Jesteś martwa.

– Ale ty nie. Oni nie. Pamiętaj o tym. Zaczęła znikać i Cal wyciągnął bezradnie rękę.

– Poczekaj, do cholery. Poczekaj. Kim jesteś?

– Jestem twoja – odpowiedziała. – Twoja, tak jak na zawsze jestem i będę jego.

Zniknęła, a deszcz zaczął znowu bębnić o chodnik. Światło na skrzyżowaniu zmieniło się na zielone i ulicą ruszyły samochody.

– Nie najlepsze miejsce na sny na jawie. – Meg Stanley prześlizgnęła się obok Cala i mrugnęła do niego, otwierając drzwi do Spiżarni Ma.

– Nie – wyszeptał Cal. – Nie najlepsze. Popatrzył znów w stronę centrum, po czym skierował się ku High Street.

Samochód Quinn stał na podjeździe, a w oknach paliły się światła, które musiała zapalić, chcąc rozjaśnić dom. Cal zapukał i usłyszał stłumione zaproszenie do środka.

Wszedł i zobaczył Quinn i Laylę usiłujące wtaszczyć po schodach mebel przypominający biurko.

– Co wy robicie? Jezu. – Podszedł i złapał blat obok Quinn. – Zrobicie sobie krzywdę.

Quinn machnęła głową gestem pełnym irytacji, próbując odrzucić włosy z twarzy.

– Nie potrzebujemy pomocy.

– Za chwilę będziecie potrzebowały wycieczki na ostry dyżur. Idź do góry, złap z tamtej strony razem z Laylą.

– Wtedy obie będziemy szły tyłem. Może ty złapiesz z tamtej strony?

– Nie, z tej przyjmę na siebie większą część ciężaru.

– Och. – Puściła blat i przecisnęła się między ścianą i biurkiem. Cal nie zamierzał pytać, czemu to biurko musi trafić na górę.

Zbyt długo mieszkał ze swoją matką, żeby marnować oddech. Zamiast tego wydawał polecenia, żeby uchronić ściany przed zniszczeniem, kiedy na szczycie schodów skręcali w lewo, i posłuszny wskazówkom Quinn pomógł zanieść mebel do najmniejszej sypialni.

– Widzisz, miałyśmy rację – wy dyszała Quinn, obciągając koszulkę. – To idealne miejsce.

W pokoju znajdowały się już fotel z lat siedemdziesiątych, który pamiętał lepsze czasy, stojąca lampa z różowym abażurem ze szkła, zakończonym długimi kryształkami i niska półka na książki wieki temu pomalowana na czarno, która zachwiała się, gdy Cal jej dotknął.

– Wiem, wiem. – Quinn machnęła ręką na widok jego powątpiewającego spojrzenia. – Potrzeba tylko kilku gwoździ. Zamierzałyśmy zrobić tu salonik, ale potem uznałyśmy, że bardziej nam się przyda mały gabinet. Dlatego postanowiłyśmy wstawić tu biurko, które najpierw miało iść do jadalni.