Wcisnęła jeszcze do koszyka termos z lemoniadą, paczkę papierowych serwetek i dwa pudełka słodkich bułeczek na śniadanie.
– Mamo, nie umrzemy tam z głodu – jęknął, gdy stanęła, studiując zawartość spiżarni. – Będziemy tylko w ogrodzie Foxa.
To było kłamstwo i trochę zapiekło go w język. Ale matka nigdy by go nie puściła, gdyby znała prawdę. I, kurczę, w końcu miał już dziesięć lat. W każdym razie skończy już jutro.
Frannie Hawkins oparła ręce na biodrach. Była zadziorną, atrakcyjną blondynką o błękitnych oczach, z modnie zrobioną trwałą. Miała trójkę dzieci, a Cal był jej oczkiem w głowie i jedynym synem.
– No dobrze, sprawdźmy, co masz w plecaku.
– Mamo!
– Kochanie, chcę się tylko upewnić, że niczego nie zapomniałeś. – Okrutna na swój radosny sposób Frannie rozpięła granatowy plecak syna. – Bielizna na zmianę, czysta koszulka, skarpetki, dobrze, dobrze, spodenki, szczoteczka. Cal, gdzie są plastry, które kazałam ci zabrać, i jeszcze woda utleniona i spray na owady?
– Kurczę, nie jedziemy do Afryki.
– Nie szkodzi – odparła Frannie i palcem wskazała synowi kierunek, w którym miał się udać, by zabrać opatrunki. Gdy wyszedł, wyjęła z kieszeni kartkę urodzinową i wsunęła mu do plecaka.
Cal urodził się – po ośmiu godzinach i dwunastu minutach morderczego połogu – dokładnie minutę po północy. Każdego roku o dwunastej Frannie podchodziła do łóżka syna, przez tę jedną minutę patrzyła, jak spał, a potem całowała go w policzek.
Teraz skończy dziesięć lat, a ona nie będzie mogła dopełnić rytuału. Poczuła pieczenie pod powiekami i słysząc dudniące kroki chłopca, odwróciła się, żeby wytrzeć nieskazitelnie czysty blat kuchenny.
– Mam wszystko, okej? Frannie odwróciła się z promiennym uśmiechem.
– Okej. – Podeszła do syna i przesunęła dłonią po jego krótkich, miękkich włosach. Był jej małym blond aniołkiem, pomyślała, ale jego włosy już ciemniały i przypuszczała, że w końcu nabiorą koloru jasnego brązu.
Tak jak jej, gdyby nie pomoc „Garniere Naturals Blond”. Odruchowo poprawiła mu na nosie okulary w ciemnych oprawkach.
– Pamiętaj, żebyś zaraz po przyjeździe podziękował pani Barry i panu O'Dellowi.
– Podziękuję.
– I zanim jutro wrócisz do domu.
– Tak jest, proszę pani. Ujęła twarz syna w dłonie i popatrzyła przez grube szkła w oczy o tym samym, szarym odcieniu, jak u jego ojca.
– Bądź grzeczny – powiedziała i pocałowała go w policzek. – Baw się dobrze. – Teraz w drugi. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, moje maleństwo.
Zwykle Cal nie cierpiał, gdy nazywała go „maleństwem”, ale teraz z niewiadomego powodu trochę się rozczulił i poczuł całkiem dobrze.
– Dzięki, mamo. Zarzucił plecak i podniósł wypakowany kosz piknikowy. Jak, u licha, ma dojechać aż do Hawkins Wood na rowerze obładowanym połową sklepu spożywczego? Chłopaki mu nie odpuszczą.
I tak nie miał wyjścia, więc zatargał wszystko do garażu, gdzie jego rower wisiał schludnie – wymóg mamy – na przyśrubowanym do ściany stojaku. Przemyślawszy sprawę, pożyczył od ojca dwie liny do skoków na bungee i przywiązał kosz piknikowy do bagażnika.
Wskoczył na siodełko i popedałował do furtki.
Fox skończył pielić swoją część ogrodu warzywnego, po czym wziął spray, który co tydzień przygotowywała jego matka, żeby odstraszyć jelenie i króliki od darmowego bufetu. Mieszanka czosnku, surowego jajka i pieprzu cayenne śmierdziała tak okropnie, że musiał wstrzymać oddech, gdy spryskiwał grządki zielonego groszku, fasolki limeńskiej, ziemniaków, marchewki i rzodkwi.
Odsunął się, wziął głęboki oddech i przyjrzał swojej pracy. Jego matka była piekielnie zasadnicza, jeśli chodziło o ogród. Poszanowanie Ziemi, życie w harmonii z Naturą i cały ten kram.
Fox wiedział, że chodziło też o wyżywienie i zarobienie pieniędzy na utrzymanie sześcioosobowej rodziny – i każdego, kto wpadł z wizytą. Dlatego jego ojciec i starsza siostra Sage sprzedawali właśnie na straganie świeże jajka, kozie mleko, miód i zrobione przez matkę dżemy.
Spojrzał na młodszego brata Ridge'a, który leżał rozciągnięty między grządkami i bawił się zielskiem, zamiast je wyrywać. Matka usypiała w domu ich maleńką siostrę Sparrow i zostawiła Ridge'a pod opieką Foxa.
– Dalej, Ridge, wyrywaj te głupie chwasty. Chcę już iść.
Ridge uniósł twarz i popatrzył na brata rozmarzonymi oczami.
– Dlaczego nie mogę iść z tobą?
– Bo masz osiem lat i nie umiesz nawet wypielić głupich pomidorów. – Poirytowany Fox podszedł do grządki Ridge'a, przykucnął i zaczął wyrywać zielsko.
– Właśnie że umiem. Tak, jak liczył, urażony Ridge z pasją zabrał się do pielenia. Fox wyprostował się i wytarł ręce o dżinsy. Był wysokim, szczupłym chłopcem z masą brązowych włosów splątanych wokół twarzy o ostrych rysach. Gdy szedł po spray, w jego piwnych oczach malowała się satysfakcja.
Rzucił pojemnik obok brata.
– Nie zapomnij popryskać ich tym gównem. Przeciął ogród, obchodząc to, co pozostało – trzy niskie ściany i fragment komina – ze starej kamiennej chaty stojącej na skraju warzywnika. Ruina tonęła – tak jak lubiła mama – w powodzi kapryfolium i powoju.
Ominął kurnik i dziobiące wokół kurczęta, wybieg, gdzie stały dwie luźno przywiązane, znudzone kozy, przeszedł skrajem ziołowego ogrodu matki i skierował się do tylnych drzwi. W przestronnej kuchni blaty uginały się od słoików do przetworów, pokrywek, kostek wosku i misek pełnych knotów.
Fox wiedział, że większość mieszkańców Hollow i okolicy uważała jego rodzinę za zdziwaczałych hipisów, ale to mu nie przeszkadzało. Na ogół znajdowali z nimi wspólny język, a ludzie z radością kupowali od nich jajka i przetwory, makatki, świece domowego wyrobu i rękodzieła mamy albo zatrudniali jego tatę na budowach.
Fox umył się przy zlewie, a potem przejrzał szafki i wielką spiżarnię w poszukiwaniu czegokolwiek, co nie było zdrową żywnością.
Nic z tego.
Podjedzie do sklepu – tego zaraz za miastem, tak na wszelki wypadek – i wyda trochę oszczędności na ciasteczka czekoladowe i piankę.
Do kuchni weszła matka, ubrana w letnią sukienkę, odrzucając na plecy długi warkocz.
– Skończyliście?
– Ja tak, Ridge już kończy. Joanne podeszła do okna, potargała włosy Foxa i położyła rękę na jego karku, przyglądając się młodszemu synowi.
– Zostało trochę pierników z chleba świętojańskiego i wegetariańskich parówek, które możesz zabrać, jeśli chcesz.
– Ach. – Paskudztwo. – Nie, dzięki. Nic mi nie trzeba. Wiedział, że ona wiedziała, że będzie jadł mięso i rafinowany cukier. I wiedział też, że ona wiedziała, iż on wie, ale nie zamierzała go za to łajać. Mama wierzyła w samodzielne dokonywanie wyborów.
– Baw się dobrze.
– Będę.
– Fox? – Stała nadal przy zlewie, a padające z okna słońca tworzyło aureolę wokół jej włosów. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
– Dzięki, mamo. – Myśląc już tylko o słodyczach, wypadł przez drzwi, złapał rower i wyruszył na spotkanie z przygodą.
Stary nadal spał, gdy Gage wrzucał zapasy do plecaka. Słyszał jego chrapanie przez cienkie ściany ciasnego, lichego mieszkania nad kręgielnią, w której stary mył podłogi, sprzątał toalety i wykonywał każdą robotę, jaką zlecił mu ojciec Cala.
Gage może i nie miał jeszcze dziesięciu lat, ale dobrze wiedział, dlaczego pan Hawkins zatrudniał jego ojca i dlaczego mieli bezpłatne mieszkanie, które przysługiwało ojcu jako „dozorcy” budynku. Pan Hawkins litował się nad nimi – a zwłaszcza nad Gagiem, pozbawionym matki synem nędznego pijaka.
Inni ludzie też się nad nim litowali i to zawsze wkurzało Gage'a. Ale nie pan Hawkins. On nigdy jawnie nie okazywał mu litości. I zawsze kiedy Gage pomagał przy kręglach, pan Hawkins płacił mu gotówką, na boku, mrugając konspiracyjnie.
Dobrze wiedział, cholera, wszyscy wiedzieli, że Bill Turner co jakiś czas bił dzieciaka. Ale tylko pan Hawkins usiadł z Gagiem i zapytał chłopca, czego on chce. Czy chce, żeby sprowadził gliny, opiekę społeczną, a może woli pomieszkać przez jakiś czas z nim i jego rodziną?