Выбрать главу

Uciekinierzy nie zdawali sobie sprawy, że ktoś schowany w cieniu ambony z uwagą śledzi każdy ich ruch i trzyma w ręku pistolet z tłumikiem, z którego jednak nie zdążył wystrzelić.

Kiedy mężczyźni w czerni zniknęli, zszedł z ambony i zanim zdołali dostrzec go strażacy, nacisnął ukryty w ścianie mechanizm i również zniknął.

***

Komisarz Marco Valoni wciągnął do płuc dym z papierosa, który mieszał się w jego gardle z resztkami dymu z pożaru.

Wyszedł przed kościół, by zaczerpnąć świeżego powietrza.

Strażacy uwijali się, dogaszając zgliszcza, dymiące wciąż w pobliżu prawego skrzydła głównego ołtarza.

Plac otoczony był barierkami, a karabinierzy pilnowali porządku, nie pozwalając zbliżyć się ciekawskim. O tej porze, po południu, ulice Turynu zapełniały się ludźmi. Wszyscy chcieli wiedzieć, czy święty całun ucierpiał w pożarze.

Valoni poprosił dziennikarzy, którzy tłumnie przybyli na miejsce, by pomogli uspokoić ludzi: całunowi nic się nie stało.

Nie powiedział im, że ktoś zginął w płomieniach. Sam jeszcze nie wiedział, kto to był.

Kolejny pożar. Ogień chyba uwziął się na tę starą katedrę.

Valoni jednak nie wierzył w wypadki, katedrze turyńskiej przydarzało się ich zbyt wiele: usiłowania rabunku i – o ile dobrze pamiętał – trzy pożary. Po jednym z nich, zaraz po pierwszej wojnie światowej, na pogorzelisku znaleziono spalone ciała dwóch mężczyzn. Sekcja zwłok wykazała, że obydwaj mieli około dwudziestu pięciu lat i że zanim dosięgnął ich ogień, zginęli od strzału z pistoletu. I jeszcze jedna informacja, od której nawet wytrawny policjant dostawał gęsiej skórki: nie mieli języków, usunięto im je operacyjnie. Tylko po co? I kto do nich strzelał? Nie udało się ustalić, kim byli. To jedna ze spraw, które nigdy nie zostaną rozwiązane.

Ani wierni, ani społeczeństwo nie wiedzieli, że w XX wieku całun turyński spędził sporo czasu poza katedrą. Może to go właśnie ocaliło?

Całunowi, który wyjmowano tylko przy specjalnych okazjach, schronienia użyczył jeden z sejfów w Banku Narodowym. W takich sytuacjach zawsze podejmowane były specjalne środki bezpieczeństwa, mimo to wiele razy relikwia była bardzo poważnie zagrożona.

Do dziś Valoni wspomina pożar z 12 kwietnia 1997 roku.

Jak mógłby zapomnieć! Tamtej nocy do świtu pili z kolegami z wydziału.

Miał wówczas pięćdziesiąt lat i przeszedł skomplikowaną operację serca. Dwa zawały i ratujący życie zabieg chirurgiczny to wystarczająco dużo, by Valoni dał się przekonać Giorgiowi Marchesiemu, swojemu kardiologowi i szwagrowi, że pora już na dolce far niente. Właściwie mógłby poprosić o spokojniejszą pracę, jakąś ciepłą posadkę za biurkiem. Spędzałby czas, czytając gazetę, a przed południem bez pośpiechu sączył cappuccino w kawiarni za rogiem.

Paola przekonywała, że powinien przejść na emeryturę, schlebiała mu, zapewniając, że jeśli chodzi o dokonania zawodowe, może sobie pogratulować, bo wzbił się na wyżyny, piastował najbardziej odpowiedzialne stanowisko – w końcu był dyrektorem – może więc z czystym sumieniem uznać olśniewającą karierę za zakończoną i zająć się życiem. On jednak wolał codziennie chodzić do biura, niż w wieku pięćdziesięciu lat czuć się jak niepotrzebny wysłużony sprzęt, który można schować na strychu. Przed przejściem na skromniejsze stanowisko postanowił pożegnać się z dyrektorskim stołkiem w policyjnym wydziale do spraw sztuki, i mimo protestów Paoli i Giorgia, uczcić to popijawą i kolacją z kolegami. W końcu przez ostatnie dwadzieścia lat spędzał z nimi prawie cały swój czas, niejednokrotnie po czternaście, piętnaście godzin na dobę, gnębiąc mafie przemytników dzieł sztuki, wykrywając falsyfikaty obrazów wielkich mistrzów, słowem, broniąc imponującego dziedzictwa kulturowego Włoch.

Wydział do spraw sztuki był organem specjalnym, podległym zarówno Ministerstwu Spraw Wewnętrznych jak i Kultury.

Pracowali w nim zwykli policjanci – karabinierzy – ale również spora grupa archeologów, historyków, ekspertów od sztuki średniowiecznej, sztuki współczesnej, sakralnej… Valoni poświęcił mu najlepsze lata swojego życia.

Sporo wysiłku kosztowało go wspięcie się tak wysoko. Był dumny ze swojej pozycji, ponieważ zawdzięczał ją tylko sobie.

Jego ojciec pracował na stacji benzynowej, matka prowadziła dom. Zarabiali tyle, że starczało na życie. Syn mógł się kształcić tylko dzięki stypendium. Spełnił jednak życzenie matki, która pragnęła dla niego bezpiecznej, pewnej posady, najlepiej w jakimś państwowym urzędzie. Znajomy ojca, policjant, który zajeżdżając na stację benzynową, przy okazji ucinał sobie z nim pogawędkę, pomógł chłopakowi dostać się do korpusu karabinierów. Ten skorzystał z szansy, lecz nie czuł powołania do munduru. Ucząc się nocami, skończył zaocznie historię i powoli, dzięki ciężkiej pracy i odrobinie szczęścia, piął się mozolnie na sam szczyt. Powierzano mu coraz bardziej odpowiedzialne zadania, wysyłano w teren. Ileż przyjemności czerpał z podróży po kraju, jak bardzo cieszyły go pierwsze wyjazdy za granicę…

Na Uniwersytecie Rzymskim poznał Paolę. Studiowała sztukę średniowieczną. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Pobrali się po kilku miesiącach znajomości. Żyli ze sobą już dwadzieścia pięć lat, mieli dwójkę dzieci i byli wzorową parą.

Paola wykładała na uniwersytecie i nie robiła mężowi wymówek, że tak rzadko bywa w domu. Tylko raz doszło między nimi do poważnej sprzeczki. Było to wtedy, gdy pamiętnej wiosny 1997 roku wrócił z Turynu i oświadczył, że jednak nie przejdzie na emeryturę, ale niech się Paola nie martwi, nie będzie już tak często wyjeżdżał ani narażał się w akcjach, od tej pory będzie tylko dyrektorem i biurokratą. Jego lekarz, Giorgio, stwierdził, że to szaleństwo. Natomiast koledzy z wydziału świętowali ten dzień. Los jednak pokrzyżował jego plany. W pracy zatrzymał go pożar w katedrze. Chciał doprowadzić sprawę do końca, ponieważ narastało w nim przekonanie, że nie był to tylko nieszczęśliwy wypadek, niezależnie od tego, że we wszystkich wywiadach udzielanych prasie tak właśnie twierdził.

Ta sprawa miała go pochłonąć bez reszty – kolejny pożar w katedrze turyńskiej. Nie minęły dwa lata, odkąd prowadził tu śledztwo w sprawie próby kradzieży. Złodzieja złapano przez przypadek. To prawda, niczego przy nim nie znaleziono, ale tylko dlatego że nie zdążył niczego ukraść. Jakiś ksiądz przechodzący obok katedry zwrócił uwagę na przerażonego mężczyznę, który biegł na oślep, ścigany przenikliwym dźwiękiem alarmu, głośniejszym niż bicie dzwonów. Nie zastanawiając się długo, rzucił się w pogoń za nim, krzycząc: „Złodziej! Złodziej!”. Do pościgu włączyli się dwaj przechodnie, młodzi ludzie, i po krótkiej szarpaninie obezwładnili uciekiniera, ale ten jednak niczego nie powiedział – nie miał języka.

Nie miał też linii papilarnych. Na opuszkach jego palców znajdowały się tylko blizny po głębokich oparzeniach, jednym słowem był to człowiek bez nazwiska i bez ojczyzny, który siedział teraz w turyńskim więzieniu i z którego nigdy nie udało się wycisnąć słowa na temat tego, co się stało.

Valoni nie wierzył w zbiegi okoliczności. To nie może być przypadek, że w katedrze turyńskiej znów zjawili się ludzie bez języków i linii papilarnych.

Ogień prześladował całun turyński. Valoni studiował źródła historyczne, wiedział więc, że odkąd płótno znalazło się w rękach dynastii sabaudzkiej, ocalało z wielu pożarów. Chociażby ten, nocą z trzeciego na czwartego grudnia tysiąc pięćset trzydziestego drugiego roku, kiedy zakrystia kaplicy, w której Sabaudowie przechowywali całun, zaczęła się palić i płomień sięgał już relikwii, trzymanej wówczas w srebrnej skrzyni, podarowanej przez Małgorzatę, księżniczkę austriacką.