Выбрать главу

Katedra była zamknięta dla zwiedzających. Miało tak pozostać, dopóki całun nie trafi do sejfu w Banku Narodowym.

Była to decyzja Valoniego, lecz kardynał przystał na nią chętnie.

Święty całun był najcenniejszym skarbem katedry, jedną z najważniejszych relikwii chrześcijaństwa i jeśli weźmie się pod uwagę wszystkie okoliczności, w banku będzie bezpieczniejszy.

Sofia ścisnęła Valoniego za ramię. Nie chciała, by czuł się osamotniony, pragnęła dać mu odczuć, że w niego wierzy.

Podziwiała go, wręcz uwielbiała, za jego prawość, za to, że pod powierzchownością twardziela krył się wrażliwy człowiek, zawsze gotów wysłuchać innych, że miał dość pokory, by przyznać, iż ktoś ma wiedzę większą niż on. Miał też dość pewności siebie, by nie obawiać się, że w ten sposób podważy swój autorytet.

Kiedy dyskutowali o autentyczności jakiegoś dzieła sztuki, Marco nie narzucał swojego zdania, zawsze pozwalał innym członkom zespołu wyrazić swoją opinię, a Sofia wiedziała, że jej ufa szczególnie. Parę lat temu nazwał ją żartobliwie „naszym rozumkiem”, doceniając jej dorobek: doktorat z historii sztuki, magisterium z martwych języków, dyplom z italianistyki i to, że swobodnie posługiwała się angielskim, francuskim, hiszpańskim i greką, a jako osoba nieobarczona rodziną, znalazła też czas na naukę arabskiego. Nie opanowała go może w stopniu doskonałym, lecz w razie potrzeby mogła się w tym języku porozumieć.

Valoni spojrzał na nią kątem oka, nie przyznając się, że jej gest dodał mu otuchy. Pomyślał, że to szkoda, iż taka kobieta nie znalazła odpowiedniego partnera. Była ładna, nawet bardzo ładna, sama nie zdawała sobie sprawy, jak jest atrakcyjna. Blondynka, niebieskooka, smukła, w dodatku sympatyczna i wyjątkowo inteligentna. Paola wciąż kogoś dla niej znajdowała, ale zwykle kończyło się to porażką, bo mężczyźni czuli się onieśmieleni przewagą intelektualną Sofii, peszyły ich jej rozliczne przymioty. Nie mógł pojąć, że taka kobieta żyje w nieformalnym związku z tym poczciwcem Pietrem, choć Paola twierdziła, że dla Sofii to bardzo wygodny układ.

Pietro dołączył do ich zespołu jako ostatni, dziesięć lat temu. Był dobrym śledczym. Drobiazgowy, nieufny, nie pomijał żadnego szczegółu. Przez wiele lat pracował w wydziale zabójstw i sam wystąpił o przeniesienie, gdyż – jak twierdził – miał już dość krwi. Wywarł dobre wrażenie na Valonim. Kiedy przyszedł na rozmowę kwalifikacyjną, szef uznał, że wypełni lukę w zespole, bo zawsze brakowało rąk do pracy.

Marco i Sofia wstali z ławki i skierowali się w stronę głównego ołtarza. Okrążyli go i weszli do zakrystii, w której chwilę wcześniej zniknął ksiądz, jeden z wielu pracujących w arcybiskupstwie.

– Och, tu pan jest, panie Valoni, a ja pana szukam! – wykrzyknął duchowny. – Kardynał chciałby się z panem spotkać. Za pół godziny przyjedzie specjalny samochód, by przewieźć całun. Dzwonił do nas jeden z pańskich ludzi, Antonino. Kardynał mówi, że nie spocznie, dopóki całun nie znajdzie się w banku, mimo że w kościele roi się od policji i nie sposób się obrócić, by nie natknąć się na karabiniera.

– Dziękuję, ojcze, będziemy pilnowali tkaniny. Pojadę z nią do banku.

– Jego Eminencja życzy sobie, by ojciec Yves, jako przedstawiciel episkopatu, zawiózł całun i zajął się wszystkimi formalnościami.

– Doskonale, to bardzo dobry pomysł. A gdzie znajdę kardynała?

– Jest w swoim gabinecie. Mam pana zaprowadzić?

– Dziękuję, oboje z panią doktor znamy drogę.

Valoni i Sofia weszli do gabinetu kardynała. Duchowny sprawiał wrażenie podenerwowanego.

– To pan, Marco! Zapraszam. Kogo widzę! Pani doktor Galloni! Proszę, zechcą państwo usiąść.

– Eminencjo – zaczął Valoni – oboje z panią doktor pojedziemy z całunem do banku, wiem, że i ojciec Yves się tam wybiera…

– Tak, ale nie dlatego państwa wezwałem. Widzi pan, w Watykanie bardzo się martwią. Monsignor Aubry zapewnia mnie, że Ojciec Święty jest poruszony wieścią o kolejnym pożarze i poprosił mnie, bym na bieżąco przekazywał mu wszystkie ustalenia. Bardzo więc pana proszę, Marco, by informował mnie pan o wynikach śledztwa. Nie muszę dodawać, że może pan ufać naszej dyskrecji. Dobrze wiemy, jak ważna jest dyskrecja w takich przypadkach…

– Eminencjo, na razie nic jeszcze nie wiadomo. W kostnicy mamy ciało bez języka. To mężczyzna mniej więcej trzydziestoletni, nie ustaliliśmy jeszcze jego tożsamości. Nie wiemy nawet, czy to Włoch, czy cudzoziemiec, chociażby Szwed.

– Mam wrażenie, że nasz więzień to rodowity Włoch.

– Dlaczego Wasza Eminencja tak sądzi?

– Jest śniady, niezbyt wysoki, o oliwkowej skórze…

– Wasza Eminencjo, taki fenotyp odpowiada połowie populacji ludzi.

– Trudno się z panem nie zgodzić. W każdym razie, czy sprawi panu kłopot przekazywanie mi wszystkich ustaleń? Zapiszę panu moje prywatne numery, domowy i komórkowy, tak by przez dwadzieścia cztery godziny na dobę miał mnie pan w zasięgu, na wszelki wypadek. Jeśli dowie się pan czegoś ważnego, proszę dzwonić. Chciałbym wiedzieć, jakie kroki pan podejmuje.

Kardynał zapisał szereg cyferek na odwrocie swojej wizytówki i wręczył ją Valoniemu, który obejrzał ją dokładnie, zanim schował do kieszeni. Nawet nie przyszło mu do głowy, by uświadamiać kardynała, że jak na razie policja porusza się na ślepo i plan śledztwa na najbliższe dni zakłada badanie po omacku nieznanego terenu. Nie zamierzał dzielić się szczegółami śledztwa z arcybiskupem Turynu, by ten przekazywał je monsignorowi Aubry’emu, ten zaś zastępcy sekretarza stanu, ów samemu sekretarzowi stanu, a sekretarz stanu Bóg wie komu jeszcze, oprócz, oczywiście, papieża.

Nic jednak nie powiedział, skinął tylko głową, jakby na wszystko się godził.

– Marco, kiedy już całun bezpiecznie spocznie w pancernej komorze banku, proszę, by pan i ojciec Yves to potwierdzili.

Valoni z niedowierzaniem zmarszczył czoło. Kardynał traktuje go jak swojego podwładnego! Postanowił jednak puścić mimo uszu tę impertynencję. Podniósł się z krzesła, Sofia również.

– Musimy się pożegnać, Wasza Eminencjo. Lada chwila nadjedzie samochód z banku.

***

Trzech mężczyzn leżało na niedbale zaścielonych pryczach, każdy zatopiony we własnych myślach. Nie udało im się, nic już nie wskórają, pora wracać. Mają kilka dni na opuszczenie miasta. Turyn stał się dla nich miejscem niebezpiecznym.

Ich towarzysz zginął, padł ofiarą płomieni. Sekcja zwłok ujawni z pewnością, że nie miał języka. Żaden z nich go nie ma. Nawet do głowy im nie przyszło, by wracać do katedry.

W tej chwili oznaczałoby to samobójstwo. Ich łącznik, człowiek pracujący w kurii, opowiadał im, że wszędzie kręcą się karabinierzy, którzy przesłuchują każdego, kto stanie na ich drodze.

Był bardzo zdenerwowany. Powiedział, że nie zaśnie, dopóki nie opuszczą miasta.

Uspokoili go, że szykują się już do wyjazdu, muszą jednak przeczekać w kryjówce przynajmniej parę najbliższych dni, dopóki nie skończy się oblężenie kościoła, a uwagi mediów nie przyciągnie inna katastrofa.

Piwnica pachniała wilgocią, było w niej tak ciasno, że żaden z nich nawet nie marzył o spacerze. Ich łącznik w katedrze zostawił im prowiant, powinno tego wystarczyć na trzy, cztery dni. Powiedział, że dopóki nie zyska pewności, iż zagrożenie minęło, nie przyjdzie. Od tego czasu upłynęły dwa dni. Im wydawało się, że minęła wieczność.

***

Kilkanaście tysięcy kilometrów dalej, w nowojorskim biurowcu ze szkła i stali, w gabinecie o dźwiękoszczelnych ścianach, którego strzegły najnowocześniejsze urządzenia zabezpieczające, by zapewnić prywatność znajdującym się w nim osobom, kilku mężczyzn świętowało przy kieliszku burgunda porażkę swoich przeciwników.