Выбрать главу

– I wtedy zaatakował przyjaciela siekierą. Mówi, że był pijany, bo inaczej nigdy by tego nie zrobił i teraz jest mu bardzo przykro. Jego przyjaciel wbiegł do środka, a siekiera trafiła w drzwi – mogę ci je pokazać – a potem ścigali się po schodach na szczyt wieży i tamten dźgnął Iwana, zepchnął ze schodów i zabił. I teraz Iwan jest duchem.

– Co się stało z jego byłym przyjacielem? – spytał Roland, mimo wszystko zafascynowany.

– Nic. Widzisz, ciało znaleziono po wielu latach, dopiero po wielkim pożarze. Wieża była niedokończona i przyjaciel Iwana… – Dziewczyna zmarszczyła czoło. – Szkoda, że nie pamiętam, jak się nazywał, bo wtedy już nie był przyjacielem Iwana. W każdym razie ten człowiek schował trupa głęboko w niedokończonej części, a potem myślę, że ją skończył, i nikt go nie znalazł, a potem był ten duży pożar i wtedy go znaleźli. Może ten człowiek i Susie pobrali się i żyli długo i szczęśliwie. – Pogłaskała lekko trawę palcami i dodała: – Nie sądzę, żebyśmy powinni mówić o tym Iwanowi.

– Jasne, racja. Nie ma sensu ranić jego uczuć – zgodził się Roland. Odkładając pytanie: „Czy duchy mogą mieć uczucia, a jeśli tak, to czy można je zranić?”, przyjrzał się dziewczynie. Przez krótką chwilę inna Rebecca nakładała się na tę, którą znał. Rolandowi wydawało się, że jednocześnie bardziej i mniej przypominała znaną mu Rebeccę. Przypominała tę, którą powinna być…

– Na co patrzysz?

Drgnął i uśmiechnął się nerwowo.

– Na nic. – Nie zostało bowiem nic poza wspomnieniem. Przywidziało mi się, pomyślał, choć biorąc pod uwagę wydarzenia dzisiejszej nocy, wcale nie byłby zaskoczony tym, że ma halucynacje, że widzi rzeczy, które nie istnieją, w odróżnieniu od rzeczy istniejących, w które jednak nie wierzył, nawet jeśli je Widział. Wczoraj życie było znacznie mniej skomplikowane.

– Czy mogę mówić dalej?

– Tak, proszę.

– Dobrze. W każdym razie, kiedy Iwana znaleziono, pochowano go na skwerze, tylko że wtedy to nie był jeszcze skwer, bo to dopiero później zrobiono z tego skwer, i tam właśnie teraz zastaniemy Iwana.

– Na jego grobie?

– Aha.

– Na terenie miasteczka uniwersyteckiego?

– Aha.

– Rebecco, nie sądzę, żeby to było zgodne z prawem. – Opowieść brzmiała wiarygodnie, dopóki Rebecca nie doszła do pochówku. Teraz Roland zaczął podejrzewać, że cała historia istniała wyłącznie w jej głowie. – Nie można pogrzebać człowieka na najbliższym skrawku wolnego gruntu.

– On już wtedy nie był człowiekiem. Zostały z niego same kości.

– Mimo to… Kto ci to wszystko opowiedział?

– Iwan.

Roland westchnął. Iwan był autorytetem, z którym trudno było się spierać. Wstał i podał rękę Rebecce.

– Chodźmy więc. – Według jego zegarka było za dwadzieścia jedenasta, a głębokie doświadczenie wyniesione z książek i filmów grozy mówiło mu, że lepiej nie spotykać tego faceta o północy – gdyby brać tę opowieść serio.

Rebecca przerzuciła torbę przez ramię i wstała. W miejscu, gdzie leżała torba, murawa wyglądała na spaloną. Rebecca spojrzała i pokręciła głową ze smutkiem.

– Trawa nie ma wielkiej możliwości obrony – westchnęła.

– To prawda. Jesteś pewna, że powinnaś to nieść? – Odsunął się, by zwiększyć odległość między sobą a torbą.

– Masz na myśli sztylet?- Poklepała go po ramieniu pocieszająco. – Nie ma obawy. Jestem silniejsza od trawy.

Roland pozwolił się prowadzić i obejrzał się za siebie dopiero wtedy, gdy dotarli do narożnika, gdzie musieli zaczekać na zielone światło. Wypalone miejsce było wyraźnie widoczną ciemną plamą na tle matowożółtej trawy. Roland zamrugał oczami i spojrzał raz jeszcze. Obok pogorzeliska wyrósł łan nowej, zielonej trawy, tworząc łagodny łuk o szerokości mniej więcej sześciu cali i długości czterech stóp. Roland zobaczył we wspomnieniach, jak podczas rozmowy z nim Rebecca gładzi w zamyśleniu trawę.

Jestem silniejsza od trawy.

Czy ona choć wie, że to zrobiła? – zastanawiał się, spoglądając na czubek jej głowy i przypominając sobie tę drugą twarz, która przez chwilę przysłaniała jej oblicze.

Kiedy zmieniło się światło, zeszli z krawężnika. Roland, który nadal nie odrywał oczu od Rebeki, potknął się o gitarę. Rebecca złapała go i podtrzymała, dopóki nie odzyskał równowagi, a następnie przepchnęła przez skrzyżowanie.

– Musisz być ostrożniejszy podczas przechodzenia przez jezdnię – skarciła go.

Roland odwrócił się i ostatni raz spojrzał na dwa ślady na trawniku.

– Tak, masz rację. – Tylko tyle umiał powiedzieć.

Skręcili na południe za akademikami i zeszli na jedną z licznych ścieżek, jakie przecinały miasteczko uniwersyteckie. Co jakieś dwadzieścia stóp stała staromodna latarnia pośrodku kręgu światła. Roland miał wrażenie, że śpieszą od jednej bezpiecznej wyspy do drugiej, a mrok pomiędzy nimi spowija ich i próbuje dotrzeć do sztyletu. Popatrzył na Rebeccę, lecz dziewczyna nie wyglądała na zaniepokojoną, spróbował więc ją naśladować. Niezupełnie mu się powiodło.

– Iwan kręci się w okolicy uniwersytetu, czy tak?

– Aha. Kiedy widzą go ludzie, którzy nie Widzą, uniwersytetowi grozi niebezpieczeństwo.

– Czy zdarza się, że straszy w miejscu, w którym zginął?

– Nie. Iwan umarł dopiero wtedy, gdy spadł na sam dół schodów, a to miejsce znajduje się teraz w szafce łazienkowej dyrektora. Gdyby tam straszył, nikt by go nigdy nie zobaczył.

– Skąd wiesz o tym wszystkim?

– Iwan mi powiedział. Przygląda się, jak robotnicy naprawiają różne rzeczy, jak robią reni… reni…

– Renowacje?

Dziewczyna rozpromieniła się, na chwilę stając się jeszcze jednym kręgiem światła.

– Właśnie. On lubi mieć oko na wszystko.

Kiedy dotarli do małej, nie zabudowanej przestrzeni, Rebecca wskazała na znajdującą się na końcu drogi przeciwpożarowej bramę z kutego żelaza. Umieszczono ją pomiędzy dwoma budynkami, z których jeden był z nowej żółtej cegły, a drugi stary i szary.

– Wejdziemy tamtędy.

– Czy to nie jest teren prywatny? – Z doświadczenia wiedział, że brama oznacza zakaz wchodzenia.

– Nie, tam-jest zieleniec – rzekła Rebecca – a zieleńce są własnością wszystkich.

Roland żywił nadzieję, że władze miasteczka uniwersyteckiego podzielają ten pogląd. Nie czuł się na siłach wyjaśniać wydarzenia tego wieczora jeszcze komuś, a w szczególności jakiejś umundurowanej osobie, która usiłowałby oskarżyć ich o wchodzenie na niedozwolony teren.

Z bliska okazało się, że jedna część bramy była lekko uchylona. Oboje się tamtędy przecisnęli.

Duch czy nie duch, doszedł do wniosku Roland, idąc przez skwer, tu jest niesamowita atmosfera. Ścisnął mocniej uchwyt pokrowca gitary, czerpiąc otuchę z kontaktu z mokrym od potu plastykiem.

Dziedziniec nie było rozległy, lecz drzewa rozpraszały światło padające od strony domów, tworząc plamy migotliwego cienia, które raz przysłaniały, raz odsłaniały widok w zależności od kaprysu wiatru. Stojąc plecami do nowego gmachu, Roland bez trudu mógł sobie wyobrazić, że znajduje się wśród krużganków średniowiecznego klasztoru. Po drugiej stronie środkowego trawnika – przez który nie przeszedłby za żadne skarby, bo nie umiał sobie wyobrazić miejsca, gdzie czułby się bardziej odsłonięty – widział tyły budynku, który z pewnością był kaplicą. Drzewa rzucały upiorne cienie na jej okna z witrażami. Słychać było jedynie szelest liści i ciche stąpanie sportowych butów Rebeki, która szła po ścieżce z kamiennych płyt prowadzącej do północno-wschodniego narożnika.