Выбрать главу

Wzory cienia, wzory mocy Strzegą tajemnicy nocy.

Cisza skryła puste…

– Rolandzie! Chodź już!

Oderwał się od słów piosenki, odłożył je na później i podbiegł do dziewczyny, która czekała na niego na brzegu trawnika. Jej głos brzmiał nienaturalnie głośno, odbijał się jakby od wiekowych kamieni. Ciarki przebiegły mu po plecach, gdy uświadomił sobie, że nawet liście przestały szeleścić.

– Co teraz? – spytał nerwowym szeptem.

– Teraz porozmawiamy z Iwanem. – Rebecca zeszła na trawę i oddaliła się trochę od budynków.

– Rebecco, Iwan nie może być pochowany w miejscu, w którym stoisz.

Dziewczyna spojrzała pod nogi, a potem na Rolanda.

– Dlaczego nie?

– Bo stoisz tuż obok kratki ściekowej. Gdyby tam kiedyś był, wykopaliby go podczas jej zakładania.

– Wszystko w porządku. – Zrobiła lekceważący gest w stronę kratki. – On tam nadal jest.

Roland westchnął i potem zamrugał. Nagle poczuł, że mu oczy wychodzą na wierzch, szczęka opada, a serce zaczyna walić niczym młot.

Coś wzniosło się znad ziemi w pobliżu miejsca, w którym stała Rebecca. Wyglądało jak smużka dymu lub osobliwie skondensowany obłok mgły, lecz w miarę, jak wiło się i rozrastało, Roland dostrzegał głęboko osadzone oczy, pasemka czegoś, co przypominało długie, kędzierzawe włosy, oraz parę wielkich dłoni robotnika.

Nagle zrozumiał, co to znaczy bełkotać ze strachu. Ledwo zdołał z krzykiem zdławić pragnienie ucieczki do domu. Najgorsze były oczy; nie tylko istniały, ale uważnie się przyglądały.

Ostatecznie słup mgły przybrał kształt przypominający człowieka wzrostu około sześciu stóp. Miejscami był tak przejrzysty, że Roland widział Rebeccę. Serce mu zwolniło i zaczęło bić w bardziej normalnym tempie, gdy uświadomił sobie, że nie ma żadnego poważnego powodu, żeby się bać.

Rebecca wzięła się pod boki i zrobiła groźną minę.

– Jak mam z tobą rozmawiać, skoro bez przerwy się rozpraszasz. Masz się skupić, Iwanie!

– Nie. Nie chcę. – Głos o obcym akcencie sprawiał wrażenie równie ulotnego jak postać, a jednocześnie nadąsanego.

– Czemu nie? – Złożyła palce i miała nadzieję, że nie był w złym humorze.

Był.

– Bo nie. Idź sobie. Nie chcę z tobą rozmawiać. Nikomu na mnie nie zależy. Wszyscy mnie ignorują. – Wydał głębokie westchnienie. – Idź sobie – powtórzył. – Chcę spoczywać w spokoju. Zresztą, kogo to obchodzi.

Zaczynał zapadać się pod ziemię, lecz Rebecca skoczyła naprzód.

– Iwanie, nie rób tego!

Duch przestał znikać i uchylił się, by uniknąć jej rąk.

– Ja ciebie nie obchodzę. Nikogo nie obchodzę.

Ten facet przemawia bardziej jak duch jakiejś babuleńki niż rosyjskiego kamieniarza, pomyślał Roland, gdy mgła uniosła się trochę w powietrze i pomknęła w stronę zachodniej ściany.

– Chodź! – zawołała Rebecca i ruszyła w pościg.

Roland wahał się. Naprawdę nie miał ochoty oddalać się od osłony budynków i chodzić po otwartej przestrzeni.

– Chodźże! – ponownie zawołała Rebecca.

Wzruszył ramionami i poszedł za nią. Nie było tak źle, jak się obawiał, lecz nadal miał wrażenie, że przyglądają mu się czyjeś oczy. Ciekawe, z kim Iwan dzieli miejsce ostatniego spoczynku? Cienie na ścianie kaplicy drgnęły. Z drugiej strony, wolał nie wiedzieć. Przyśpieszył i dogonił Rebeccę.

Razem pognali z powrotem kamienną ścieżką, a potem przez łuk przejścia w zachodniej ścianie. Przed nimi płynął obłok mgły, która niemal zniknęła pod jedną ze staromodnych lamp. Obłok zatrzymał się, pomknął w górę i ukrył się za bluszczem, który porastał okrągły występ na południowo-zachodnim narożniku gmachu. Wyglądający z pnączy gargulec nagle ożył.

– O cholera. – Roland stanął gwałtownie i wybałuszył oczy.

Pierwszy gargulec ponownie skamieniał, a drugi warknął na niego z góry.

– Chodźmy. – Rebecca pociągnęła go za ramię. – Ja wiem, dokąd idzie Iwan.

Podążyła w stronę frontu budynku, Roland szedł blisko niej, choć przeszkadzał mu fakt, że w ogóle nie patrzył pod nogi. Nie mógł oderwać oczu od maszkaronów, które ożywały jeden po drugim wzdłuż ich drogi. Pozwolił, żeby Rebecca prowadziła go drogą wokół małego klombu i ledwo uniknął z nią zderzenia, gdy stanęła na trawniku.

Tuż przed nimi znajdowały się dwa gargulce, przyczajone w kącie blisko siebie. Ten z lewej strony powoli ożywał.

– W porządku, Iwanie. – Cierpliwość Rebeki dobiegła granic. – Dość tych żartów. Ścigaliśmy cię, więc wiesz, że to ważna sprawa. A teraz posłuchaj.

– Słucham – westchnął gargulec.

Kawałki pokruszonej rzeźby wypełniające paszczę maszkarona w połączeniu z rosyjskim akcentem sprawiły, że prawie nie można było zrozumieć jego mowy. Niemniej wydawało się, że Rebecca go pojmuje.

– Pani Ruth twierdzi, że przybył Adept Mroku, i chcemy, żebyś zaniósł nasze… – Zwróciła się do Rolanda, szukając odpowiedniego słowa.

– Zaproszenie? – podsunął Roland.

– Tak, właśnie. Chcemy, żebyś zaniósł nasze zaproszenie Światłości, aby Adept Światłości mógł przybyć i stanąć do z nim walki.

– Nie.

– Ale Alexander zginął!

– I co z tego. – Gargulec wzruszył kamiennymi ramionami. – Śmierć nie jest taka zła. Można się do niej przyzwyczaić. Dlaczego miałbym się oddalać od swego domu, jaki by on nie był?

– Ale… ty… och! – Rebecca tupnęła, a maszkaron uśmiechnął się.

Roland zauważył, że niektóre z odłamków rzeźby były niegdyś kłami, które zapewne sporo wystawały.

– Posłuchaj – powiedział, wysuwając się naprzód i tym sposobem zaskakując siebie samego i Iwana, który do tej pory zdawał się go nie dostrzegać. – Ponoć masz pojawiać się, kiedy uniwersytetowi zagrozi niebezpieczeństwo, zgadza się?

– Zgadza – potwierdził podejrzliwie gargulec.

Jeśli Adept Mroku zyska przewagę, uniwersytet, podobnie jak wszystko inne, będzie poważnie zagrożony. Czy w związku z tym nie powinieneś czegoś zrobić?

Iwan zastanawiał się przez chwilę, a Rebecca pobłogosławiła Rolanda takim uśmiechem, że niespodziewanie, z niewyjaśnionego powodu, nabrał chęci, by uczynić dla niej coś więcej: wspinać się na górskie szczyty, walczyć ze smokami, własnymi rękami przepędzić Ciemność… Dobra, nieważne. Stłumił ostatnią myśl.

– Nie – oświadczył wreszcie maszkaron – ja się tylko pojawiam. Niczego nie robię. – Chudym, zdeformowanym ramieniem wskazał futerał gitary. – Masz tam coś do picia?

– Nie, tylko gitarę.

– Gitarę? – Gargulec westchnął. – Od tak dawna nie słyszałem muzyki… Zagraj mi coś.

Roland otworzył usta, żeby powiedzieć duchowi, co może sobie zrobić z tą prośbą, ale się rozmyślił. Jeśli muzyka rzeczywiście czyni cuda… Położył pokrowiec na trawie i wyjął swoją starą yamahę. Kiedy ją kupował ponad dwanaście lat temu, była najlepszym instrumentem, na jaki było go stać, choć wciąż było jej daleko do pierwszorzędnych gitar. Przez lata spędzone na ulicy, podczas małych i dużych festiwali folkowych, oraz w niezliczonych, pełnych dymu salach, nie zawiodła go ani razu, jej dźwięk był wciąż tak słodki i czysty, jak w dniu, gdy ją kupił. W rozmowach z nią nazywał ją Cierpliwością, choć jedno i drugie utrzymywał w tajemnicy.

Przerzucił pasek przez ramię i usiadł na najniższym stopniu niewielkich kamiennych schodków. W trakcie strojenia instrumentu wyczuwał pośladkami wgłębienie wytarte w kamieniu przez tysiące stóp.