Nie, pomyślał Roland, mogę się założyć, że nigdy tak nie czyniłaś. Jako pracownik miejskiej opieki społecznej Daru każdego dnia walczyła z Ciemnością na pierwszej linii frontu.
– Rebecco, kochanie. – Daru odwróciła się i spróbowała zajrzeć do kuchni. – Co ty tam robisz?
Rebecca wsunęła głowę do dużego pokoju.
– Szykuję śniadanie. – Kiedy zrobiło się jasno, ubrała się w stare turkusowe spodnie od dresu i żółty podkoszulek z oddartymi rękawami. – Będzie jajecznica z mlekiem, bo zostało mi trochę z wczorajszego wieczora, i kiełbaski opiekane na ruszcie. Rozmroziłam całą paczkę, zamiast tylko trzech dla siebie. Zrobię też grzanki.
– Wszystko jednocześnie? – wyraziła powątpiewanie Daru.
– Większość pracy wykonuje piecyk – wyjaśniła poważnie Rebecca. – I opiekacz do grzanek.
– Masz dżem? – spytał Roland, podchodząc i wsadzając głowę do lodówki.
– Dżem stoi za keczupem. Jest z brzoskwiń. – Wychyliła się mocniej z kuchni i podała mu małą puszkę oraz otwieracz. – Możesz nakarmić Toma.
Roland podrzucił puszkę w dłoni, westchnął i spojrzał ponuro na kota.
Tom, który bardzo dobrze wiedział, co znaczy otwieracz i puszka tej wielkości, zeskoczył z kanapy i zaczął wyczyniać wygibasy wokół nóg Rolanda. Oczywiście były to dystyngowane wygibasy, wyrażające oczekiwanie i tylko bardzo niewielki głód.
– No, dobrze. – Roland podszedł do stołu i postawił na nim jedzenie dla kota. Tom zmodyfikował swój taniec, by dostosować się do kroków człowieka. – Żeby jednak nie było żadnych niejasności – zawołał w stronę kuchni – robię to dla ciebie, nie dla niego!
– Tomowi jest wszystko jedno, jeśli tylko otworzysz tę puszkę.
Wbijając ostrze otwieracza w puszkę, Roland spojrzał wściekle na Daru.
– Dlaczego pozwalasz jej marnować na to pieniądze?
Daru uniosła brew.
– Wolisz inną firmę? – spytała tonem bliskim sarkazmu.
– Nie mówmy już o tym. – Roland oderwał wieczko, skrzywił nos z powodu zapachu i postawił otwartą puszkę na podłodze. Tom obwąchał ją, ostrożnie wyraził aprobatę i zabrał się do jedzenia. Daru posłała Rolandowi uśmiech, który odebrał jako oznakę wyższości, i wyszła do łazienki. Czując się w mniejszości, Roland wyciągnął gitarę i ukoił ducha układaniem muzyki do gry światła i cieni listowia, które padały na stojącego przy oknie Evana.
– Tyle bólu – szepnął Adept, przyglądając się mrówce, która wędrowała po parapecie i dźwigała mniejszego owada. Wypełnił płuca powietrzem – czując smak betonu, stali i asfaltu, smak smutku, nienawiści i cierpienia – i westchnął. Tak wiele było tego, czym mógł się posłużyć Mrok. Jednakże czuł ciepło słońca, a wiatr przynosił dźwięk śmiechu dzieci. Nie mógł ani też nie pragnął zaprzeczać istnieniu nadziei.
Roland zauważył, że Evan zwiesza ramiona, więc zagrał w tonacji minorowej; kiedy później ujrzał, jak Adept prostuje plecy, przyśpieszył tempo i zmienił tonację. Wyczuł, że ktoś go słucha, i wprawnym ruchem wyćwiczonym przez lata na ulicy, gdzie bezpośrednie spojrzenie może spłoszyć hojnego klienta, zerknął kątem oka.
Daru stała przy kanapie, a jej spojrzenie biegało od Evana do niego i z powrotem.
Czując na sobie ciężar jej wzroku, przerwał granie i odwrócił się do niej.
– Widziałam twoją muzykę – powiedziała ze zdumieniem. – Zupełnie jak lustro z dźwięków… Widziałam w nim…
Roland poczuł, że twarz mu pała, i spuścił oczy, obracając w palcach kapodaster.
– Śniadanie. – Rebecca wystawiła z kuchni pełny talerz. Roland zerwał się, żeby go odebrać, pokrywając tym zażenowanie. Potrafił radzić sobie z pochwałami tylko wtedy, gdy przyjmowały postać gotówki. Pochwały Rebeki, z niezgłębionych dotychczas dla niego powodów, były jedynym wyjątkiem.
Patrzenie na posilającego się Evana nie pozwalało Daru i Rolandowi skupić się na własnym jedzeniu, Adept bowiem delektował się nie tylko smakiem, lecz także konsystencją i zapachem, czyniąc z jajecznicy z kiełbaskami doznanie zmysłowe.
– Czy tam, skąd pochodzisz, nie ma jedzenia? – spytała Rebecca, gdy Evan pogładził grzankę, przyjrzał się margarynie, a potem oblizał końce palców.
– Oczywiście, że jest. – Adept ugryzł kiełbaskę i oczy mu się rozszerzyły z rozkoszy, gdy wyczuł wszystkie jej aromaty. – Ale to coś nowego. Należy napawać się każdym aspektem nowości.
– Ja też tak uważam. – Rebecca pokiwała głową.
Daru ukryła uśmiech, przypominając sobie, jak pierwszy raz zabrała Rebekę na pizzę, a dziewczyna włożyła palce w roztopiony ser i dobre pięć minut eksperymentowała z rozciągliwością mozzarelli.
Kiedy się uśmiecha, twarz jej łagodnieje, pomyślał Roland, usadowiwszy się w miejscu, z którego widział dobrze zarówno Evana, jak i Daru. Mniej przypomina jastrzębia. Przez lata Roland twierdził, że określenie „uderzająca uroda” nic nie znaczy. Spoglądając jednakże na Daru, doszedł do wniosku, że doskonale wie, co znaczy przymiotnik „uderzająca” w odniesieniu do osoby. Nie była ładna ani piękna, ale cóż, uderzająca – ciemnozłota skóra, oczy tak czarne, że źrenice i tęczówki zlewały się w jedno, wysokie czoło, dumny łuk nosa, ostry, zdecydowany podbródek, twarz otoczona bujną kaskadą kruczoczarnych włosów. Nie całkiem chłodna, ale surowa. Zamierzał znów wrócić do grania na flecie, jeśli tylko wróci do domu, bo jej pieśń wznosiła się za wysoko dla jego gitary.
– Masz mi coś do powiedzenia? – warknęła Daru, nagle uświadamiając sobie, że Roland się w nią wpatruje.
I zgryźliwa, dodał Roland do swej listy, spuszczając oczy. Surowa i zgryźliwa. Przez bladą zasłonę włosów zobaczył, jak Adept się uśmiecha, i nie po raz pierwszy zastanowił się, w jakim stopniu Evan słyszy jego myśli.
– No cóż – wstał i zaczął składać puste talerze – wygląda na to, że znowu będziemy mieli gorący dzień.
– Tak – westchnął Evan, przestając się uśmiechać. Wstał zwinnie i wrócił na swoje miejsce przy oknie. – Kiedy panuje taki upał, kiedy z nieba leje się oślepiający blask i powietrze jest ciężkie, wtedy puszczają nerwy i nawet dobrych ludzi łatwo doprowadzić do ostateczności.
– Chcesz powiedzieć, że to jego dzieło? – spytał Roland, przekrzykując odgłos wypełniającego się wodą zlewu.
– Tak – odparł Evan, nie odwracając się.
– Przecież jest lato – zaprotestował Roland. – Wiem, że Kanadę nazywają Wielką Białą Północą, ale latem tu jest gorąco.
– Ale nie tak – wtrąciła zamyślona Daru. – Upał nie utrzymuje się tak długo w czerwcu. Może tydzień albo dwa w sierpniu…
– Co zamierzasz zrobić w tej sprawie? – spytała Rebecca, przechodząc do sedna sprawy.
– Właśnie już robię, Pani.
Daru drgnęła brew, ponieważ pierwszy raz usłyszała, jak Evan tytułuje Rebeccę.
– Na południu i zachodzie są deszczowe chmury. Zachęcam je, by szły w tym kierunku. Za dwa dni miasto poczuje ulgę.
– Czemu nie wcześniej? – dopytywał się Roland, podając Rebecce do schowania stos czystych talerzy.
Evan rozłożył ręce, pobrzękując cicho bransoletami. – Deszczu nie można poganiać. Porusz go zbyt szybko, a rozproszy się. Porusz zbyt wolno, a znudzi się i spadnie gdzieś po drodze.
– Deszcz może się znudzić?
– To proste słowo, które obejmuje skomplikowany… – Chwycił się za pasmo jasnych włosów, szukając odpowiedniego słowa.
– Proces? – podpowiedziała Rebecca.
– Tak, skomplikowany proces. – Oboje uśmiechnęli się z zadowoleniem i ponownie Roland wyczuł inny poziom w tej wymianie słów.