Выбрать главу

– Zejdź z łóżka – polecił ozięble. – Ile razy mam ci powtarzać…

– Nigdy więcej, mistrzu. – Cień zszedł z posłania i przeniósł się na stolik. – Mistrzu, Adept Światłości… widziałem, słyszałem.

Mężczyzna zmarszczył brwi na wspomnienie bólu, jaki zadała mu Światłość. Spodziewał się zwycięstwa, przez co cierpienie było jeszcze dotkliwsze.

– Co widziałeś? – spytał chłodno. – Co słyszałeś?

Cień zadrżał, usłyszawszy ton głosu swego pana, lecz wiedział, że lepiej się nie wahać.

– Jest ich troje, mistrzu. Mężczyzna i dwie kobiety. Pomagają i wiedzą, że pomagają Światłości. Ścigają cię, mistrzu.

– Głupcy. – Adept przeciągnął się, a następnie ugniótł palcami lewej dłoni muskuły prawego ramienia. Na doskonałym ciele widniała biała, pomarszczona blizna, a sama rana, choć zagoiła się w czasie, jaki upłynął od starcia, nadal pulsowała boleśnie. Cztery noce i pięć dni do chwili, gdy będzie mógł otworzyć bramę, a świat niespodziewanie przestał go bawić. Nie po raz pierwszy żałował, że nie przebył bariery bliżej nocy Letniego Przesilenia, granice należało jednak przekraczać przy nadarzającej się okazji, a tej nocy nie można było przesunąć. Cały zadygotał na wspomnienie o przebyciu bariery. – Jakim sposobem tak urosłeś w siłę, mój błyszczący bracie? – zapytał na głos, kiedy jego oddech wrócił do normy, a pot perlący się na skórze wysechł. – Po wszystkim, co przeszedłeś, powinieneś był wpaść w moje ręce. – Światłość, podobnie jak Mrok, mogła czerpać moc z różnych źródeł, a znalazła tu przyjaciół. – Przynieś mi ich esencje! – zażądał nagle.

– Tak, mistrzu. – Cień spłaszczył się na wypolerowanym dębowym blacie na grubość papierka. – Ale złapałem tylko dwoje, mężczyznę i jedną z kobiet. Ta druga była… była zbyt…

– Zawiodłeś mnie. – Adept Mroku zareagował na wymówki cienia lekceważącym gestem.

– Ale, mistrzu, ona… – Protestująca zjawa zaczęła wyć, kilkakrotnie zmieniając kształt. Pod koniec leżała i pulsowała słabo, pozbawiona jakiejkolwiek postaci.

– Powiedziałem, że zawiodłeś mnie.

– Tak, mistrzu. – Cień ledwo miał siłę się odezwać.

– Daj mi tych dwoje, których złapałeś. – Pokazał zęby, gdy zjawa przypełzła do jego wyciągniętej dłoni. – Teraz zobaczymy, mój piękny nieprzyjacielu, co się da zrobić w sprawie pozbawienia cię siły w taki sposób, abyś nie trafił na mój trop.

Daru przemierzała labirynt zatłoczonych zakamarków biurowych, z których składał się wydział opieki społecznej. W jednej ręce trzymała wydruk komputerowy, a w drugiej kubek kawy, na którym spoczywał w niepewnej równowadze obwarzanek. Ominęła nadąsanego nastolatka nie spojrzawszy nawet na niego, pozdrowiła koleżankę zdawkowym mamrotem i spojrzała krzywym okiem na trzymaną w dłoni listę nazwisk i liczb. To chyba niemożliwe, żeby sytuacja aż tak się pogorszyła w ciągu weekendu. A może możliwe?

Skręciła do własnego, maleńkiego kąta przestrzeni biurowej, zgarnęła z krzesła stertę teczek z aktami osobowymi i zaczęła szukać miejsca, gdzie by je położyć – bez większej zresztą na to nadziei. Westchnęła i położyła je na podłodze obok pozostałych, chwyciła spadający obwarzanek, o którym tymczasem zapomniała, i rozlała kawę na spóźnione sprawozdanie.

– Pani Sastri?

– Co jest?

Młoda kobieta cofnęła się o krok na widok miny Daru.

– Pan Graham właśnie poszedł do domu, bo rozchorował się na grypę – zwymiotował w windzie; twierdził, że czuł się świetnie do piątego piętra, a potem łubudu – a pani Freedman i pan Wu zadzwonili, że też nie przyjdą. – Podała naręcze akt, które przyniosła. – Kierownik powiedział, że ma pani się tym zająć. – Gdyby cofnęła się jeszcze o krok, wyszłaby z gabinetu, więc ograniczyła się do odsunięcia. Uśmiechnęła się nerwowo. – Proszę do mnie nie strzelać, pani Sastri, ja jestem tylko pianistką. Daru wzięła papiery, mamrocząc coś pod nosem, i położyła je na biurku z przesadną troskliwością.

– Czy to wszystko? – warknęła.

– Hm, nie. Polecono mi przypomnieć, że za dwadzieścia minut ma się pani zjawić w sądzie. Ale o tym zapewne pani wiedziała – dodała kobieta, wychodząc w znacznie szybszym tempie, niż przyszła.

Daru osunęła się na krzesło i zasłoniła twarz dłońmi. W ciągu mniej niż trzydziestu sekund potroił się przydział jej obowiązków.

– Tylko skończę to, co trzeba zrobić, i wezmę wolne na resztę tygodnia. – Drwiła z siebie i swej beztroskiej obietnicy złożonej zeszłego wieczora. Powinna była wiedzieć, że to nie będzie takie łatwe.

– Pani Sastri, policja na pierwszej linii. Podobno znaleźli jakiegoś włóczęgę, który miał na kartce w kieszeni pani nazwisko i ten numer.

Nigdy nie jest tak łatwo.

– Sądziłem, że wrócisz wcześniej.

– Tak, wszystko się zmówiło, żeby mi przeszkodzić. – Roland wyminął Adepta i wszedł do mieszkania Rebeki. Tom wsunął się tuż za nim. Roland oparł Cierpliwość o ścianę, starając się opanować, choć energia niemal go rozsadzała. – Po pierwsze, metro za nic nie chciało przyjechać. – Nie mogąc chwili usiedzieć w jednym miejscu, zaczął krążyć po pokoju, wymachując rękami. – Sześć – nie jeden, nie dwa, ale sześć – pociągów pojechało w przeciwnym kierunku. Na peronie zrobił się tłok. Jakiś idiota zrzucił niedopałek papierosa na futerał mojej gitary. O mało co nie zostałem puszczony z dymem, a potem jeszcze obsztorcowali mnie za to, że strąciłem tego cholernego peta na posadzkę. W porządku. – Rozłożył ręce i zrobił głęboki oddech. – To mogę wytrzymać. W końcu przyjeżdża metro, jesteśmy ściśnięci w środku jak sardynki, i nagle pomiędzy stacjami gaśnie światło i zatrzymujemy się nie wiadomo gdzie. Dzieciaki podnoszą wrzask, a jakaś śmierdząca, gruba baba za mną łapie mnie za tyłek. Próbuję wywinąć się jej z rąk, depczę kogoś i nieomal wybucha bójka. Śmiejesz się? Evan odrzucił włosy i opanował się.

– Nie miałbym odwagi. – Jego grymas nie przypominał uśmiechu.

Roland popatrzył wściekle, przeszedł jeszcze dwa razy przez pokój i wymierzył kopniaka kotu. Jego cios chybił celu z dużym zapasem, lecz Tom zaprychał i skoczył pod kanapę. Roland poczuł irracjonalną poprawę humoru.

– Kot nie był winien twoich kłopotów – zauważył łagodnie Evan.

– Skąd ty możesz wiedzieć – warknął Roland. – Czekał na mnie za rogiem.

– Wysłałem go, żeby czekał na ciebie.

– Och.

– Wydaje mi się, że jesteś mu winien przeprosiny.

– Jeszcze czego. – Roland zatrzymał się i posłał mu niechętne spojrzenie. – Nie będę przepraszał kota. Evan tylko spojrzał na niego. Roland spuścił oczy.

– No, dobra – mruknął i odwrócił głowę mniej więcej w kierunku Toma. – Przepraszam, że cię kopnąłem.

Usadowiony bezpiecznie pod kanapą kot parsknął.

Tylko obecność Evana powstrzymała Rolanda od odpowiedzenia mu również parsknięciem. Wyprostował palce zwinięte w pięści i dokonał świadomego wysiłku, by się uspokoić. Miał rzeczywiście trudny poranek. To mu jeszcze nie daje prawa do zatruwania dnia wszystkim innym. Czuł na sobie ciężar uważnego spojrzenia Evana. Pozwolił, aby go przeniknęło i ukoiło nadszarpnięte nerwy.

– Chyba pośmieję się z tego później – westchnął.

Evan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Powiedziałem później. – Uśmiech nie znikł i Roland stwierdził, że reaguje tym samym. Nic nie mógł na to poradzić; nagromadzone w ciągu poranka drobne przykrości nie mogły się oprzeć sile Evantarina, Adepta Światłości. Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że mają cholernie dużo szczęścia, że tak jest, biorąc pod uwagę, co miało ich czekać w przyszłości.