Выбрать главу

Telefon ponownie zadzwonił.

– To pewno Daru – rzekła Rebecca, wyciągając aparat spod kanapy. – Zawsze dzwoni w poniedziałek wieczorem. W poniedziałkowe popołudnia podłączam telefon po powrocie z pracy. Halo? – Dziewczyna odsunęła słuchawkę od ust. – To Daru.

Roland ukrył twarz w dłoniach, gdy melodia umknęła mu na kuszącą odległość.

– Oczywiście, że to ona – mruknął. – A któż by inny?

– Nie może przyjść dziś wieczorem.

– Co takiego? – Podniósł głowę. – Daj mi słuchawkę. – Niemal wyrwał ją Rebecce i warknął: – Jak to nie możesz dziś przyjść? My tu próbujemy uratować świat, a nie zbieramy się na jakiegoś pieprzonego brydża!

– Doskonale. – Głos Daru działał na słowa jak zaostrzona stal. – Proszę cię bardzo. Ty idź ratować świat. Ja próbuję uratować ludzi, którzy na nim żyją!

Roland ledwo zdążył odsunąć słuchawkę od ucha, gdy Daru rzuciła swoją z taką siłą, że wyraźnie dało się to słyszeć w całym pokoju. Nawet Tom podniósł głowę znad swego posiłku.

– Ona, hmm, nie może przyjść dziś wieczorem – powiedział, odkładając słuchawkę.

– Przecież ci już o tym mówiłam.

– Tak. – Wsunął aparat z powrotem pod kanapę. – Wiem.

– Co zrobimy bez Daru? – spytała Evana z niepokojem Rebecca. Wszystkie plany były ułożone na cztery osoby.

– Roland będzie musiał pójść z nami.

– Na spotkanie z małym ludkiem?

– Tak.

– Nie. – Roland podniósł ręce, gdy padło na niego spojrzenie szarych oczu Evana i brązowych Rebeki. Oni oboje patrzą z tą samą nieubłaganą siłą, przyszło mu na myśl. Kiedy zwrócą na ciebie uwagę, możesz się poczuć nieco przytłoczony. Przed przybyciem Evana nigdy nie rozumiał, jak prostota Rebeki może być siłą. Teraz zastanawiał się, jak mógł tego nie dostrzegać. – Nie mam zamiaru spędzić wieczoru na rozmowach ze stworzeniami w krzakach i kanałach ściekowych. Zostanę przy pierwotnym planie i posłucham, o czym mówi się na ulicy.

– Nie podoba mi się, że zostaniesz sam na ulicy – powiedział Evan, przemieniając się niepokojąco w Evantarina, Adepta Światłości.

– Daru jest sama – przypomniał Roland.

– Więc po co narażać na niebezpieczeństwo was oboje.

– Czy Daru grozi niebezpieczeństwo? – zaniepokoił się Roland.

– Osamotnieni łatwiej padamy łupem Ciemności.

– Znów banały z ciasteczek z wróżbą – parsknął Roland.

Evan zmrużył oczy.

– Niemniej jednak to prawda.

– Posłuchaj, jeśli zostanę sam, szanse Daru wzrosną o połowę, bo Mrok może zaatakować mnie.

Obaj podnieśli się i stanęli pochyleni do przodu z wysuniętymi podbródkami i obnażonymi zębami.

– A jeśli rzeczywiście tak się stanie?

– Będziesz mógł bić się z nim o moje ciało.

– To nie jest śmieszne, Rolandzie!

– To nie miało być śmieszne.

– Nie powinniście się sprzeczać. – Rebecca stanęła pomiędzy nimi. – Przestańcie natychmiast. – Spojrzała gniewnie najpierw na jednego, a potem na drugiego. Miną dawała do zrozumienia, co się stanie, jeśli nie przestaną.

Evan przemówił pierwszy.

– Przepraszam – rzekł cicho. – Nie chcę, żeby stała ci się krzywda.

Roland zrobił głęboki oddech.

– Ja też nie chcę, żeby mi się coś stało. Jednak przebywałem z wami przez cały dzień. Muszę mieć trochę czasu dla siebie. – Głosem błagał Evana o zrozumienie.

Niespodziewanie zrozumiała go Rebecca.

– Troska o kogoś czasami produkuje tyle drobnych kawałeczków, że nie można sobie z nimi poradzić. Prawda?

Troska? Czy to było właśnie to? Czy jest w tym coś więcej niż tylko pociąg seksualny? Z troską może potrafiłby sobie poradzić. Zdobył się na uśmiech, kiwnięcie głową i niepewne: Tak.

Evan westchnął, lecz powiedział tylko:

– Uważaj na siebie.

Beton i asfalt oddawały gorąco dnia, utrzymując wysoką temperaturę nawet o zmroku. Setki głów falowały w tłumie pieszych, którzy podążali od jednej plamy jaskrawego światła do drugiej: wiele różnych stacji ryczało z odbiorników radiowych samochodów jadących w górę i w dół ulicy. Zapach potu i perfum mieszał się z odorem spalin, tworząc charakterystyczną woń letniej nocy w mieście.

Na ulicach panowała jakaś inna atmosfera. Kiedy Roland wtopił się w falujący tłum, który przemieszczał się na południe Yonge, wyczuwał tę inność przez skórę. Inni też ją czuli, bo śmiech miał odcień desperacji i masy ludzi przewalały się tam i z powrotem z jakąś nerwową zaciekłością.

Lepiej, że nie wiecie, powiedział w duchu. Naprawdę lepiej, że nie wiecie. Problem polegał na tym, że on sam wiedział. Wiedział, że gdzieś w mieście jest Ciemność i że gdyby zaatakowała go dzisiejszej nocy, stanie przed nią samotnie. Przyglądał się ludzkim twarzom, które wchodziły w jego pole widzenia i znikały niczym kalejdoskop różnych oczu, ust i nosów, policzków i podbródków, uśmiechów i grymasów – brązowe, czarne, białe i żółte twarze.

Szlak by to trafił! Wbił wzrok w ziemię, czując ściskanie w żołądku. Nie poznałbym go, gdybym go zobaczył.

Rebecca była z Evanem. Daru zaszyła się bezpiecznie w swym biurze. Został zupełnie sam.

– Musiałem, kurwa, zwariować – mruknął. Dwie nastolatki wlepiły w niego wzrok i ominęły go szerokim łukiem.

Zastanawiał się nad zatrzymaniem się i pograniem chwilę przy Gerrard, lecz zapach dochodzący z pizzerii w połączeniu ze zdenerwowaniem przyprawiał go o konwulsyjne ściskanie w gardle. Nadal szedł na południe. Przy Edward siedział jakiś staruszek i fatalnie grał na akordeonie, na Dundas, od północnej strony Eaton Centrę, czteroosobowy zespół wyposażony we wzmacniacze podnosił poziom hałasu na rogu o jakieś sto decybeli. Słowa wykrzykiwanych przez nich piosenek łączyły seks z cierpieniem. Roland usiłował ich nie słuchać, przeciskając się przez zgromadzony tłum. W drodze do swego stałego, stosunkowo bezpiecznego miejsca na Queen mijał ćpunów i pijaków, uciekinierów i prostytutki.

Zobaczył, jak po drugiej stronie ulicy dwoje dzieciaków, nie więcej niż piętnastoletnich, kupowało mały pakiet od starszego mężczyzny w czarnej, skórzanej kurtce. Robili to jawnie, świadomi, że nikomu nie będzie się chciało wtrącać. Roland zacisnął zęby i szedł dalej. A ja jestem jednym z tych dobrych facetów. Zacisnął pięść, aż plastikowy uchwyt futerału wbił mu się w dłoń. I dziwiliśmy się, kto zaprosił Ciemność. Każdy, kurwa, z nas. Gniew, nawet gniew na siebie, dodawał mu sił, więc trzymał się go uparcie.

Na narożniku Rolanda stał jakiś mężczyzna. Tłuste strąki długich, brudnych włosów spadały mu na plecy, bose stopy wystawały spod poplamionych dżinsów, a ciemnoczerwony, świeżo wymalowany krzyż połyskiwał wilgotnie na wybrudzonym podkoszulku.

– Koniec – krzyknął zaskakująco głębokim i donośnym głosem – jest bliski!

– Tylko tego mi jeszcze brakowało – jęknął Roland. – Naprawdę tego nie potrzebuję. Nie dzisiejszego wieczoru. – Patrząc przed siebie i udając, że nie widzi obłąkanego, przekroczył kałużę wymiocin – jej smród zagłuszyły setki innych woni – i ruszył w stronę innego miejsca, które często odwiedzał.

Na dużym placu przy gmachu Simpsonsa od strony Bay Street stali przygnębiony z wyglądu kwiaciarz i sprzedawca hot dogów. Nieprzerwany strumień turystów płynął w kierunku zarówno starego, jak i nowego ratusza miejskiego. Roland ostrożnie postawił futerał na chodniku, wyjął Cierpliwość i zostawił pudło otwarte. Sprawdził, czy instrument jest nastrojony, popatrzył na przechodzącą młodą kobietę, której piersi poruszały się ociężale pod luźnym, wydekoltowanym podkoszulkiem, nagle wpadł w melancholię i zaczął cicho grać.