– Na twoim miejscu nie krzyczałbym. – Jeden z trupów poruszał szczęką, lecz jego głos był głosem Mroku. – Przypomnij tylko tym dwóm o swojej obecności, a mogą zdecydować się na wcześniejszy lunch.
Roland załkał, lecz był to jedyny dźwięk, jaki wydał. Obejrzał się przez ramię. Jeden olbrzym nadal dorzucał do ognia, drugi zaś grzebał w rupieciach pod przeciwległą ścianą groty.
– Stąd jest wyjście – ciągnął Mrok. – Wystarczy mnie wezwać. Poproś mnie o pomoc, a zabiorę cię do domu. – Wargi pożyczonych ust nie były zdolne do śmiechu, lecz Roland usłyszał rozbawienie w głosie Adepta Mroku, który dodał: – Nie czekaj za długo.
– Czekaj za długo – powtórzył słabym głosem Roland, gdy nieboszczyk zamilkł. Umysł Rolanda chwiał się na granicy obłędu. Spoglądał w czarną czeluść z uczuciem bliskim niecierpliwego oczekiwania.
Tak właśnie, zrezygnuj, szydził cichy głos w jego głowie. Wybierz łatwe rozwiązanie, jak zawsze powiada wuj Tony.
Kusiła go możliwość ucieczki. Cofnął się jednak. Jeszcze czego. Zmusił się do znieruchomienia. Ci faceci są nieżywi. Nie mogą mnie skrzywdzić. A gdyby spróbowali, wystarczy jedno dobre pchnięcie, żeby rozpadli się na kawałki. Odważne słowa, nawet jeśli nie wierzył w nie całkowicie. Jego nadmiernie wybujała wyobraźnia bez przerwy ożywiała makabryczne szczątki. On chce, żebym był zbyt przerażony, aby myśleć, pragnie, żeby jedynym moim wyjściem było wezwanie go na pomoc. Cóż, może sobie… Oderwał się od myślenia o Ciemności – to doprowadzi go do załamania – i wrócił do naglącego problemu, jak wymknąć się olbrzymom. Adept Mroku w pewnym sensie wyświadczył mu przysługę, bo strach, jaki wzbudzała w nim Ciemność, był tak wielki, iż nie pozostawiał wiele miejsca na ziemskie lęki. Kiedy Roland skupił się na kwestii przeżycia, uznał, że jakoś sobie poradzi.
– Pić teraz. Zjeść je później.
To brzmiało zachęcająco.
– Zjeść je teraz. Zanim umrze.
To już mniej.
Roland odwrócił się ostrożnie. Większy olbrzym leżał na ziemi przy ogniu, wsparty plecami o kupę rupieci, i tulił w objęciach drewnianą beczułkę. Mniejszy siedział i obgryzał koniec piszczeli.
– Zjeść je teraz – powtórzył nadąsanym tonem, gdy kość pękła z głośnym trzaskiem. Roland skrzywił się. – Nieżywe nie takie smaczne.
– Nie umrze – upierał się drugi, pociągając długi łyk z beczułki. – Nie ma niczego złamanego.
– Zawsze umierają – wymamrotał pierwszy.
Roland zdał sobie sprawę, jak łatwo byłoby wpaść w pułapkę myślenia o tych olbrzymach jak o śmierdzących durniach. Może nie są zanadto błyskotliwi, ale sterta trupów za jego plecami świadczyła o skuteczności ich metod. Ponieważ był nieprzytomny, kiedy go zabrali, podejrzewał, że jest pierwszym posiłkiem, jaki wrzucili do spiżarni bez uprzedniego pobicia niemal na śmierć. Jeśli nikt przedtem nie próbował im uciec, jego szanse na powodzenie niezmiernie wzrosły. Musiał jedynie iść po cichu w cieniu pod ścianą, wymknąć się niepostrzeżenie z jaskini i biec co sił w nogach.
Problem w tym, że mniejszy olbrzym siedział pomiędzy nim i Cierpliwością, a nie zamierzał jej zostawić.
Przyglądał się, jak większy olbrzym leje pozornie nieskończony strumień płynu do ust, podczas gdy mniejszy wysysa szpik z kości, którą rozgryzł, jakby to był jakiś żółtoszary lizak miętowy. Przecież muszą pójść się wysikać czy coś w tym rodzaju. Kiedyś wreszcie muszą. Miał nadzieję, że opuszczą grotę, żeby to zrobić. Aby czymś się zająć, zaczął zbierać czerwie z ręki, którą niechcący włożył w trupa. W pewnym sensie było to najokropniejsze, co mu się przydarzyło, bo brał w tym czynny udział, a nie był jedynie obserwatorem. Pokusa wrzaśnięcia: „Zabierzcie mnie stąd!” i zapłacenia każdej ceny za wybawienie rosła z każdą chwilą oczekiwania, z każdą larwą, z każdą muchą, z każdym spojrzeniem czy zerknięciem na gnijące zwłoki dookoła, tak że nerwy Rolanda były napięte mocniej od strun gitary.
Wreszcie mniejszy olbrzym wstał i kopnął towarzysza, który tylko chrapnął i mocniej ścisnął beczułkę.
– Wychodzę – oznajmił. – Nie jedz!
To się spodobało Rolandowi. Na widok człapiącego prześladowcy zamarł w bezruchu, a potem szedł za nim po zaścielonej kośćmi podłodze, aż sylwetka olbrzyma znikła za wyjściem z groty. Weź Cierpliwość i uciekaj. Weź Cierpliwość i uciekaj, tak brzmiała melodia, w takt której się poruszał. Weź Cierpliwość. Chwycił gitarę. I weź… o w mordę! Chociaż Roland nie grał na harfie, miał znajomych, którzy grali, i spędził z nimi dość czasu, by się zorientować, że ten tak niedbale ciśnięty na stos rdzewiejących zbroi instrument – cały z drewna różanego, zmatowiałego srebra i giętego złota – należał niegdyś do mistrza. Miał ochotę trącić istniejące jeszcze struny albo musnąć gładką krzywiznę harfy, lecz powstrzymał się. Wiedział, że gdyby jej dotknął, zabrałby ją, a to byłaby kradzież. Nie wolno okradać nawet takich napompowanych sterydami typów. Człowiek, który kroczy w Mroku, powinien być cholernie ostrożny, żeby nie urazić Światłości.
Wyprostował się, pomyślał przez chwilę i nagle podjął decyzję: zostawienie harfy na stercie śmieci, żeby została roztrzaskana lub, co gorsza, rozpadła się powoli z powodu zaniedbania, byłoby jeszcze większą krzywdą dla Światłości niż kradzież instrumentu. Uniósł ją ostrożnie, by nie poruszyć nielicznych całych strun, i łudził się nadzieją, że Jasność tak to potraktuje. Wsunął ją pod pachę i chwycił gitarę.
Kiedy plastikowy uchwyt znalazł się znów w dłoni Rolanda i znajomy ciężar Cierpliwości zawisł u jego boku, odwrócił się i odkrył, że wbrew przypuszczeniom większy olbrzym nie spał.
Zaskakująco blade oczy przyglądały mu się spod krzaczastych brwi, na wąskich wargach zakwitł niewiarygodnie pusty uśmiech.
Świetnie. Jest wkurzony. Może pomyśli sobie, że jestem przywidzeniem.
– Mięso?
A może jednak zgłodniał. Cholera! Roland uchylił się przed wymachem ręki olbrzyma i szybko pobiegł do wyjścia z jaskini, porzuciwszy ostrożność. Może powinienem się zatrzymać i spróbować kołysanki. Olbrzym ryknął i wstał. Może nie. Roland wyskoczył w blask wczesnego poranka, wyminął bardzo zaskoczonego mniejszego olbrzyma, który półprzytomnie próbował go złapać, i popędził w dół kamienistego zbocza. Gdyby udało mu się dotrzeć do lasu, który widniał w odległości ledwo stu jardów lub mniej, wśród drzew z łatwością zdołałby prześcignąć większych i bardziej niezdarnych olbrzymów.
Miał taką nadzieję.
– Czy jesteś pewien, że powinnam iść do pracy, Evanie? – Rebecca stała w drzwiach, z niepokojem obserwując Adepta, który krążył po jej małym mieszkaniu. – Mogłabym zostać w domu i pomóc ci szukać.
– Bardzo pragnąłbym twej pomocy, Pani. – Evan zrobił dwa kroki i wziął ją za rękę. – Wiesz jednak, że każde zakłócenie jeszcze bardziej osłabia granice pomiędzy twoim światem a Ciemnością. A jeśli nie pójdziesz do pracy? – Przycisnął policzek do jej dłoni.
– Gdybym nie poszła do pracy, zakłóciłoby to życie wielu ludzi. – Rebecca z powagą pokiwała głową. – Ale Roland jest jednym z moich najspecjalniejszych przyjaciół. Chciałabym pomóc go szukać.
– Każde z nas ma swoją rolę do odegrania, Pani. – Burza ucichła w szarych oczach Adepta, który wydawał się nienaturalnie spokojny.
– Rozumiem. – Dziewczyna westchnęła. – Mimo to wolałabym być z tobą.
– A ja wolałbym mieć cię przy sobie, Pani. – Rzeczywiście tego chciał; kiedy była z nim, czuł się silniejszy, pewniejszy siebie i lepiej kontaktował się ze Światłością, choć nie rozumiał dlaczego. Podejrzewał, że Roland został porwany, by wciągnąć go w pułapkę, i nie chciał, żeby Rebecca była w pobliżu, gdy znajdzie się w potrzasku. Nie mógł narażać się na takie ryzyko. Nie mógł jej narażać. Rebecca będzie bezpieczna w pracy. Cała reszta była prawdą.