Gałęzie targały go za włosy, szarpały na strzępy podkoszulek i zostawiały bolesne pręgi na odsłoniętej skórze ramion. Roland spuścił głowę, by uniknąć zetknięcia ze szczególnie agresywną, zimnozieloną gałęzią, i zaklął, gdy zahaczył stopą o wystający korzeń i omal się nie przewrócił. Poruszałby się szybciej i łatwiej, gdyby wyrzucił harfę: wtedy jedną ręką mógłby odginać gałęzie przed sobą. Ta sama zawziętość, która trzymała go na ulicy w każdą pogodę, kazała mu jednak nie wypuszczać instrumentu spod pachy. Obtarł sobie łydki o zwalony pień, znów zaklął i zatrzymał się.
Początkowo słyszał tylko własny oddech. Po chwili przestał sapać jak cała klasa uprawiająca aerobik i zaczęły do niego docierać inne odgłosy lasu.
Śpiew ptaków.
Szelest liści na wietrze.
Ciche tarcie dwóch gałęzi o siebie.
Co ważniejsze, nie słyszał trzasku poszycia leśnego ani ryku olbrzymów. Początkowo sytuacja wyglądała groźnie, jednak nawet mniejszy olbrzym nie mógł się rozpędzić wśród drzew i dzięki zwinności Roland wkrótce zostawił ich daleko w tyle. Sądząc po odgłosach, był już bezpieczny.
Oparł delikatnie harfę o zwaloną kłodę i zostawił Cierpliwość w bezpiecznym miejscu za pniem olbrzymiego drzewa. Następnie pofolgował swym nerwom, dostając dobrze zasłużonego ataku histerii.
Po ataku poczuł się dużo spokojniejszy. Był zmęczony i wciąż wystraszony, lecz już nie napięty do granic wytrzymałości. Usiadł na kłodzie, wytarł wilgotne policzki dłonią i westchnął.
– I co teraz? – spytał harfy.
Jedna z pękniętych strun drgnęła na wietrze i cicho brzęknęła o całą strunę, która znajdowała się obok niej.
Roland uśmiechnął się po raz pierwszy od dość dawna.
– Nie ma za co – rzekł i sięgnął ręką po Cierpliwość.
Futerał zyskał kilka nowych wgnieceń i zadrapań, lecz kiedy wydobył zeń gitarę, by ją obejrzeć, instrument sprawiał wrażenie całego.
– To jest moja pani – oznajmił harfie, odpinając taśmę i znów układając delikatnie Cierpliwość na gąbce i filcu. – Przypuszczam, że byłaś kiedyś czyjąś panią. – Trzymając harfę na kolanach, przyczepił pasek haftowanego płótna do zakręconych końców instrumentu. – A dama zasługuje na lepsze traktowanie. Proszę. – Zarzucił taśmę na ramię i wstał. – Może trochę nisko, ale zostawia mi wolną rękę do obrony. – Albo odolbrzymiania, dodał bezgłośnie, ton jego wewnętrznego głosu wyraźnie sugerował: „mnie nie nabierzesz”.
Przesunął lekko Cierpliwość, poprawiał jej ułożenie tylko po to, by nacieszyć się jej dotykiem, i mocno zatrzasnął wieko. Nagle z futerału rozległ się cichy dźwięk, stłumiona, lecz stanowcza odpowiedź.
Roland otworzył futerał.
Cierpliwość wyglądała jak zawsze. Trącił palcem jej struny. Brzmiała jak zawsze. Tyle że nigdy się nie odzywała, gdy na niej nie grał. Wreszcie, gdy minęło kilka minut, a gitara i harfa nadal milczały, wzruszył ramionami i zamknął futerał. Biorąc pod uwagę wszystko, co przeżył, oceniał to zdarzenie na trzy w dziesięciopunktowej skali i nie sądził, aby skutki były groźniejsze od strachu, jaki wywołało.
– W porządku. – Wyprostował się. – Przepasałem swe biodra. Jak się stąd wydostaniemy?
Wydawało mu się, że gdzieś kiedyś czytał o tym, że mech porasta drzewa od północnej strony. Mech wokół niego rósł tam, gdzie mu się podobało, w kilku miejscach oznaczało to całe drzewo. Las uniemożliwiał Rolandowi dostrzeżenie słońca i żaden pomocny harcerz pragnący zdobyć sprawność tropiciela nie pojawił się, by wskazać mu drogę.
– I tak nie wiem, dokąd mam iść.
Wreszcie postanowił nadal podążać w kierunku, który wybrał podczas panicznej ucieczki – mniej więcej w dół – kurczowo trzymając się myśli, że w końcu musi napotkać kogoś, kto pokaże mu drogę do domu. Zwrócenie się do Ciemności nie może być jedynym wyjściem.
Wtedy ten przeklęty, cichy głos spytał: A jeśli to prawda?
– Przepraszam, czy my się skądś znamy?
Evan odwrócił się i spojrzał na młodą kobietę. Była tym, na kogo wyglądała, a nie wytworem Mroku, uśmiechnął się więc i odpowiedział:
– Nie sądzę.
Kobieta wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jego ramienia powyżej bransolet.
– Jest pan pewien? – Czubkiem palca zakreślała kółeczka na jego skórze.
– Tak.
Powoli przesuwała dłoń po jego ramieniu i dotarła do barku, który zaczęła masować. Zbliżyła się tak bardzo, że przycisnęła biust do jego klatki piersiowej.
– To nieważne – westchnęła – teraz jesteśmy razem.
Evana na chwilę oszołomiła żądza, jaka płonęła w jej oczach, lecz zdołał potrząsnąć głową i łagodnie uwolnił się z objęć kobiety. Światłość ciągnie do Światłości, pomyślał, idąc dalej z uśmiechem, gdy młoda kobieta odeszła; zachował jedynie mętne wspomnienie zdarzenia, skutki nie były bardzo przykre.
Jednakże, gdy przeszedł dwie przecznice dzielące mieszkanie Rebeki od Yonge Street, podobne „skutki” odczuły kolejno trzy kobiety, z których jedna mogła być jego prababcią, dwaj mężczyźni, trzynastoletni chłopiec i żenująco kochliwy pies. Evan zatrzymał się na rogu, żeby się nad tym zastanowić. Zdawał sobie sprawę, że co najmniej dwie pary oczu wpatrują się w niego z nie ukrywanym pragnieniem.
Niczego nie może mi zrobić, bobym go znalazł, więc wydaje mu się, że utrudni moje poszukiwania, stawiając tych ludzi na drodze. Ponieważ Mrok nie naraził nikogo na niebezpieczeństwo, Evan był pełen podziwu dla jego zręcznego zagrania. Nie mógłby prowadzić poszukiwań, gdyby co chwila musiał się zatrzymywać i wyplątywać z objęć kolejnego wielbiciela; straty zarówno czasu, jak i mocy byłyby ogromne, zważywszy te pierwsze dwie przecznice. Po głębszym zastanowieniu zrobiło mu się zimno z wściekłości.
On manipuluje Światłością w tych ludziach; nie Mrokiem, ale Światłością!
Kiedy zabłysła moc rozgniewanego Evana, troje stojących najbliżej ludzi, w których Adept Mroku już wzbudził żądzę Światła, padło na kolana z wyrazem zachwytu i szczęścia na twarzach. Evan poczuł, że reaguje na ich pragnienie, że jego moc się objawia; wiedział, że każde z nich doznaje własnego objawienia Światłości. Chęć kontynuowania, przeciągnięcia całkowicie na stronę Jasności przynajmniej tych trojga, była silna i stanowiła być może największą pokusę, z jaką zmagał się na tym świecie.
Światłość bowiem mogła zniszczyć równowagę równie łatwo jak Mrok.
Każde zachwianie równowagi osłabiało jednak bariery i wspomagało Ciemność.
Wyciszył swą moc i zajął się naprawianiem szkód. Światłość była zbyt potężna, by mógł wymazać ją z pamięci, ale uczynił wszystko, co było w jego mocy, by zmniejszyć jej wpływ. Schronił się w zaciszu mieszkania Rebeki i zastanawiał się nad tym, co robić dalej.
Szarpiącemu się z harfą Rolandowi burczało w brzuchu. Do ust napływała mu ślina.
– Och, wybrałaś sobie świetny moment na zawieranie bliższej znajomości z krzakiem – mruknął, starając się rozplatać struny harfy z gąszczu liści i gałązek. Jego palce były dziwnie niezdarne, być może dlatego, że myślał tylko o kuszącej woni pieczonego mięsiwa. Na ledwo widocznej wśród drzew polanie widział zarys domu; byłby już tam, gdyby harfa nie zaplątała się w zaroślach.