Выбрать главу

Roland zmarszczył czoło, ostrożnie odczepiając pękniętą strunę, która owinęła się wokół mocnej gałęzi. To prawda, że gnany głodem pędził przed siebie dość szybko, jednak wydawało mu się, że dobrze przywiązał taśmę do harfy; nie powinna była się obluzować. Znów zaburczało mu w brzuchu. Minęło ponad dwanaście godzin od chwili, gdy zjadł ostatni posiłek. Umierał z głodu.

– Już. – Odczepił wreszcie harfę i przerzucił ją przez ramię. – A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, zajmę się zdobyciem czegoś do jedzenia. – Chwycił Cierpliwość i ruszył w stronę polany. – Może za śpiew dostanę kolację. Śniadanie. Cokolwiek.

Harfa brzęknęła cicho. Cierpliwość odpowiedziała.

Roland westchnął.

– W porządku, będę uważał. W końcu – sięgnął do tyłu i poklepał rzeźbione drewno – przypuszczam, że nie było to dla ciebie milsze niż dla tego krzaka. Ale ty – dodał, potrząsając delikatnie Cierpliwością – jesteś w futerale. Na co ty się uskarżasz?

Rozległ się stłumiony przez filc i winyl niedwuznaczny dźwięk gwałtownie szarpniętej struny G.

– Kobiety. – Roland przewrócił oczami. Nawet szczególnie mu nie przeszkadzało, że teraz gitara wydawała dźwięki bez jego dotyku. Zawsze uważał, że ma własną osobowość. Poza tym, pomyślał, przedzierając się powoli przez zarośla, nic, co wydarzy się w ciągu dnia, nie może cię zaskoczyć, jeśli o świcie o mało co nie zostałeś zjedzony przez olbrzymów.

Zatrzymał się na skraju polany i osłupiał ze zdziwienia.

Ściany małej chatki o stromym dachu zrobione były z kwadratowych pierników, które ustawiono jeden na drugim i połączono zaprawą z twardego, białego lukru. Okrągłe gonty na dachu były z ciasteczek – z kawałkami czekolady, sądząc z wyglądu – a drzwi i okiennice z cukrowych tafli z orzeszkami ziemnymi. Na podwórzu zauważył kilka okrągłych zagród i sądził, że przeznaczone były dla bydła, bo wykonano je z drewna. Pod ścianą chatki dymił mały, ceglany piec – to z niego bił ten cudowny zapach, który go tutaj przywiódł.

Chłonął zapach i już miał zamiar zbliżyć się do domku, ale cofnął się, dręczony jakimś nieuchwytnym wspomnieniem. Wszystko wydawało się takie znajome…

Drzwi chatki otworzyły się. Roland zamarł, gdy spiesznie wyszła z nich siwowłosa staruszka. Niosła wielką, drewnianą łopatę i Roland domyślił się, że chciała wyjąć to, co piekło się w piecu. Nigdy nie widział, żeby ktoś używał takiej łopaty poza pizzerią, jednakże do tej pory nie widział też pieca na wolnym powietrzu ani chatki z piernika, więc zbył to wzruszeniem ramion. Nie będzie staruszce teraz przeszkadzał, bo jeszcze się poparzy. Poczeka, aż odejdzie na bezpieczną odległość, i wtedy zajmie się śniadaniem.

Przez śnieżnobiały fartuch staruszka otworzyła drzwiczki pieca. Woń buchająca z wnętrza była jeszcze silniejsza.

Roland szybko przełknął ślinę. Jestem taki głodny, że zjadłbym… dziecko.

Na końcu łopaty leżał skulony w pozycji embrionalnej siedmioletni chłopiec. Gorąco zmieniło jego włosy w skręconą szczecinę. Skóra, z wyjątkiem miejsc, w których tłuszcz wypłynął na powierzchnię, wciąż jeszcze skwiercząc i trzaskając, była przypieczona na złotobrązowy kolor.

Żołądek podszedł Rolandowi do gardła, świat zawirował przed oczami; zanim uciekł, przez głowę przebiegła mu histeryczna myśclass="underline" w bajce nigdy ich najpierw nie rozbierała.

Gdyby astralna postać Evana mogła westchnąć, uczyniłaby to podczas zataczania coraz szerszych kręgów, których środkiem było Eaton Centrę. Choć w postaci bezcielesnej Evan nie mógł niczego zrobić, bez trudu zauważył pozostałości mocy – Adept Mroku nie próbował ich ukryć. Teraz wiedział już, co się stało z Rolandem, ale nadal nie miał pojęcia, gdzie on jest. Po jakimś czasie go znajdzie, czas był jednak jedyną rzeczą, jakiej mu brakowało, jeśli chciał udaremnić zamiary Ciemności, zanim nadejdzie noc Letniego Przesilenia.

Wiedząc, iż na jednej szali leżało życie Rolanda, na drugiej zaś wszystkich innych ludzi na świecie, Evan mógł podjąć tylko jedną decyzję – Ciemność bezwzględnie trzeba było powstrzymać. Gdyby mu się nie powiodło, Roland nie byłby w gorszym położeniu niż reszta ludzi. Gdyby mu się udało i Roland nadal by żył, zdołałby go odnaleźć. Miał nadzieję, że Roland będzie jeszcze wtedy chciał żyć.

Tymczasem w mieszkaniu Rebeki Tom wskoczył Adeptowi na kolana i trącił go łebkiem w zmarszczkę pomiędzy dżinsami a podkoszulkiem. Brak reakcji najwyraźniej rozzłościł kota, który przysiadł, wymachując gniewnie ogonem. Wczepił pazury głęboko w spodnie Evana, delikatnie powęszył i parsknął. Z uszami położonymi na płask zeskoczył na podłogę, pomaszerował w stronę okna i zatrzymał się na parapecie, by wyrazić swe zdanie wymownym miauknięciem. Następnie znów parsknął i zeskoczył, znikając z oczu.

Roland nie przestawał biec, z wyjątkiem przerw, gdy skurcze żołądka zmuszały go do osunięcia się na kolana i wyrzucania z siebie gorzkiej żółci na leśną ściółkę. Uciekał najdalej, jak mógł, od grozy tego, co ujrzał na polanie. Nie widział, przez co przeskakuje, z czym się zderza, przez co się przedziera; przed oczami tańczyły mu tylko wizje olbrzymów, trupów i dzieci upieczonych na kolor brązowej grzanki.

Kiedy w końcu upadł, nie mając już sił, by wstać, obrazy te osaczały go i pragnął tylko jednego.

Chcę do domu.

Nie obchodzi mnie cena. Chcę do domu.

Nie mogę już tego znieść.

Nic się nie stało. Najwyraźniej Mrok pragnął, by przyznał się do porażki.

Z jego krtani wydobyło się udręczone, zdławione łkanie, szloch, który rozdzierał gardło. Wreszcie zdołał zaczerpnąć tchu wystarczająco głęboko, by wykrztusić słowa.

– Chcę…! – krzyknął.

– A cóż my tu mamy?

Głos był ciepły i głęboki. Przyjaźnie przeciągał zgłoski i był tak odległy od wszystkiego, co przydarzyło się Rolandowi, że przylgnął doń z całych sił.

– Całyś jest, młodzieńcze?

– Ja… – Roland z wysiłkiem podniósł się na łokciu i ujrzał nad sobą zatroskaną mordę wielkiego, brązowego niedźwiedzia. Wielkiego, brązowego niedźwiedzia, który był ubrany w farmerki, a na szyi miał zawiązaną chustkę w groszki. – Ja – powtórzył słabym głosem i zemdlał.

Rozdział dziesiąty

– Kiedy tylko skończysz jeść, tato odprowadzi cię do skraju lasu.

– Ja też! Ja też! – Niedźwiedziątko uderzało łyżką w drewnianą miseczkę z owsianką i prawie rozlało mleko.

Roland pochwycił kubek i odsunął go w bezpieczne miejsce. W podziękowaniu mama niedźwiedzica posłała mu uśmiech, który Roland postarał się odebrać w zgodzie z duchem, w jakim został ofiarowany, nie zważając na paszczę pełną wyszczerzonych, ostrych zębów. Zresztą nie sądził, aby ze strony tych niedźwiedzi groziło mu jakieś niebezpieczeństwo; od chwili, gdy tata niedźwiedź przyniósł go do chaty, okazywały mu jedynie serdeczność.

– Nie, dziękuję. – Odmówił kolejnej porcji owsianki. Wszystkie miski, nawet niedźwiedziątka, mieściły nieprzyzwoite ilości jedzenia, a Roland w obawie przed urażeniem kucharki zjadł wszystko, co mu podano.

Mama niedźwiedzica pokiwała głową.

– Jesz tak mało, że i wiewiórka nie wyżywiłaby się tym – skarciła go, stukając pazurami w porysowany blat stołu. – Nie upłynie dziesięć minut, jak padniesz z głodu na szlaku.

– Dałabyś spokój bardowi, mamo – mruknął tata niedźwiedź, podnosząc swą miskę i wylizując do czysta. – Wie, kiedy najadł się do syta. A skoro nie zamierzasz dokończyć tego plastra miodu…