– Przybyłem złożyć pani propozycję – rzekł.
– Jeśli zamierza mnie pan zabrać na bardzo wysoką górę – odparła Daru, zastanawiając się, czy ktoś ją usłyszy, gdyby krzyknęła – to szybko. Mam dużo pracy.
– Na bardzo wysoką górę. Tak. – Przeciągnął słowa, jakby zostawiały mu w ustach niesmak. – Ponieważ brak pani czasu na uprzejmości, sam z nich również zrezygnuję. Proponuję pani możliwość uporania się z tym wszystkim. – Ogarnął ręką cały wydział. – Koniec z robotą papierkową. Żadnej rządowej biurokracji. Koniec przymusu stania i przyglądania się, jak zła sytuacja przeistacza się w jeszcze gorszą. Mogę dać pani moc radzenia sobie z problemami i rozwiązywania ich na bieżąco.
Nie będzie już dzieci ginących na jej oczach. Nie będzie mężczyzn i kobiet, których niszczą trudne warunki, podczas gdy ona zmuszona jest przyglądać się bezradnie, bo nie ma środków na ich ratowanie.
– A jak ma wyglądać moja część ugody?
– Zaprzestanie pani walki ze mną.
– Cóż, w takim razie to raczej unieważnia całą pańską umowę, bowiem na tym to wszystko – wymach jej ręki był powtórzeniem ruchu mężczyzny – właśnie polega. Na walce z tobą. – Zmrużyła oczy. – Widzisz, ja cię znam; ty nie jesteś pięknym młodzieńcem w drogim garniturze. Jesteś gospodarzem domu, który wynajmuje rodzinie imigrantów gówniane mieszkanie w suterenie bez ogrzewania i z nieczynną ubikacją za dziewięćset pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, bo wiesz, że rozpaczliwie potrzebują dachu nad głową. Jesteś gnojkiem, który bije swą ciężarną dziewczynę prawie na śmierć, bo zapomniała przynieść mu piwa. Jesteś ojcem, który gwałci dziesięcioletnią córkę, a potem zrzuca na nią winę za to, co jej zrobił. I jesteś każdym sędzią, i każdym ławnikiem, który pozwala tym skurwysynom wymigać się od odpowiedzialności.
Mężczyzna przez chwilę siedział przyszpilony wzrokiem Daru, po czym wstał i wygładził nie istniejącą zmarszczkę na marynarce.
– Wie pani co, pani Sastri – w jego głosie pojawił się nieprzyjemny ton – pani zaczyna mnie denerwować.
– To doskonale – warknęła Daru – bo ty zawsze denerwowałeś mnie. A teraz spierdalaj z mojego biura.
Adept Mroku pokręcił głową.
– Co za język – rzekł z wyrzutem, lecz wyszedł. Daru rozprostowała dłonie, położyła je płasko na blacie biurka, żeby przestały drżeć, i usiłowała przypomnieć sobie, jak się oddycha.
– Popatrz no, Jack, czy on ci kogoś nie przypomina? – Stojąca przy windzie policjantka Patton wskazała mężczyznę, który wychodził z biura opieki społecznej.
Posterunkowy Brooks zmarszczył czoło.
– Czy to nie on…
Wtedy para niebieskich oczu wymazała tę myśl, a także wszystkie inne z nią związane.
– Wyglądacie państwo na zagubionych – powiedział mężczyzna, zatrzymując się przed nimi. – Mogę w czymś pomóc?
Rzeczywiście się zagubili; poza częścią dostępną dla ludności ratusz miejski w Toronto przypominał labirynt.
Szukamy niejakiej Daru Sastri.
– Och, tak mi przykro. – Mężczyzna doprawdy sprawiał wrażenie okropnie zmartwionego. – Wyszła z biura i nie wiadomo, kiedy wróci.
– Czy wie pan, dokąd poszła?
– Wiem tylko, że gdzieś do miasta. – Uśmiechnął się. – Czy chcecie państwo porozmawiać z kimś innym?
– Nie. – Patton westchnęła. Gdzieś do miasta. Świetnie. – To musi być ona.
Adept Mroku odprowadził wzrokiem policjantów do windy i rozkoszował się ich rozczarowaniem. Miał nadzieję, że sprawa, jaką mieli do pani Sastru, była ważna.
Las skończył się niespodziewanie. Jeszcze przed chwilą przedzierali się – lub w przypadku taty niedźwiedzia, szli jak burza – przez zarośla, a teraz spoglądali na step ciągnący się aż po horyzont.
– No, synu, dalej nie idę. – Tata niedźwiedź z roztargnieniem podrapał się za uchem. Zanurzył głęboko pazury w bujnym futrze i wydobył jakiegoś wijącego się wielonoga, którego odrzucił niedbałym pstryknięciem. – Tam dla mnie za dużo nieba, ale jeśli będziesz iść za słońcem, wszystko powinno się ułożyć pomyślnie.
– Iść za słońcem – powtórzył Roland, spoglądając na wysoką, błękitną kopułę nieba. Oczy, przyzwyczajone do przyćmionego światła w lesie, zaszły mu łzami. Zamrugał szybko, by je otrzeć z oczu. Słońce, które stało prawie w zenicie, płonęło goręcej i znajdowało się wyżej niż słońce w jego ojczyźnie.
– Powodzenia, panie bardzie. – Tata niedźwiedź ostrożnie klepnął go po plecach.
Roland oparł się o najbliższe drzewo i zdołał utrzymać się na nogach.
– Jak mam wam dziękować za wszystko, co dla mnie zrobiliście…
– Taki tam drobiazg. – Olbrzymi niedźwiedź sprawiał wrażenie zażenowanego. – Ułóż tylko kiedyś o nas piosenkę.
– Tak zrobię. – Roland skinął głową. – Możesz na to liczyć. – Stał przez jakiś czas, patrząc, jak tata niedźwiedź wraca do chatki – do mamy niedźwiedzicy, niedźwiedziątka i złotowłosej dziewczynki, która się jeszcze nie pojawiła. Następnie Roland wszedł na otwartą przestrzeń prerii.
Droga była łatwa i z wdzięcznością przyspieszył kroku. Trawa, której źdźbła niemal niczym się od siebie nie różniły, dochodziła mu mniej więcej do kostek i ciągnęła się jak okiem sięgnąć w każdym kierunku. Ciężar lasu zsunął się z barków Rolanda niczym niepotrzebny płaszcz. Mężczyzna zostawił go bez wahania, pozwalając słońcu otulić wspomnienia miękką kołdrą światła. Podczas wędrówki przestał myśleć, zranione zakamarki jego umysłu nasiąkały grzejącym i kojącym upałem.
Kiedy las zniknął za wzniesieniem, Roland usiadł i zjadł drugie śniadanie, jakie zapakowała mu mama niedźwiedzica. Potem wstał i poszedł dalej, wciąż w upalnym słońcu, ciągnąc za sobą długi cień.
Z otumanienia wyrwał go ból nosa. Delikatnie dotknął twarzy i zaklął. Wiedział, że ma podrażnioną i mocno zaczerwienioną skórę. Zmrużył oczy i spojrzał na przedramiona, które właśnie zaczynały go palić.
– Mogłem się domyślić – mruknął. – Wszystko ma tu swą cenę. – Wróciwszy już całkowicie na ziemię, westchnął i uczynił jedyne, co można było – poszedł dalej. Po przejściu bardzo krótkiego odcinka zdał sobie sprawę, że cena jest wyższa, niż sądził. Nigdzie nie widział wody, a nagle poczuł się strasznie spragniony. – Idź za słońcem, a wszystko się dobrze ułoży – zadrwił, oblizując wyschnięte wargi. – Dla kogo dobrze się ułoży? – Przy każdym kroku czuł, jak słońce wypija z niego wilgoć. Miód i biszkopty leżały kamieniem na żołądku, a słodki posmak potęgował jego pragnienie.
Stał w równej odległości od obu katedr, rozkoszując się sposobem, w jaki jego obecność niweczyła wszelki wywierany przez nie dobry wpływ. Stanowiły symbole Światłości, jednak w walce z nim nie miały żadnych szans, bo on był fragmentem żywej Ciemności. Oparty o mur przed wejściem do sklepu, czekał na trzecią osobę spośród przyjaciół swego wroga. Jego słudze nie udało się zdobyć jej odbicia, ale to nie miało znaczenia, ponieważ obrazy pozostałych dwojga zawierały jej wizerunek.
– Rebecca – wyszeptał imię dziewczyny i zastanowił się nad swymi informacjami. Gdyby była tylko niewinna, jej zgładzenie sprawiłoby mu wielką rozkosz, jednakże była także niedorozwinięta i to ją ocaliło. Cóż to za przyjemność, gdy ofiara pozostaje nieświadoma? Nie, zniszczy delikatną strukturę jej świata, zakłóci równowagę niezbędną do przeżycia i odeśle zrozpaczoną i spłakaną w objęcia Światłości jako kolejny ciężar i kłopot.