– Lepiej tego nie zmarnuj, panie bardzie – zachichotała Ćma, masując namydlonymi palcami jego spięte mięśnie barków – bo inaczej Jej Wysokość wpadnie w szał.
Roland zaczerwienił się, skulił i uznał, że nie ma jak się schować. Jego umysł opornie przeskoczył na wyższy bieg.
– Jej Wysokość? – wykrztusił.
– Wywarłeś na niej ogromne wrażenie. – Ćma namydliła mu włosy i myła je energicznie. Kiedy skończyła polewać głowę ciepłą wodą z dzbanka, dodała: – Najpierw czeka cię uczta, a później igraszki.
Roland wiedział, co znaczą igraszki tam, skąd pochodził, więc zajął się pierwszą informacją.
– Zrobiłem na niej wrażenie?
– Bez wątpienia. Swą prośbą skierowaną do Jego Królewskiej Mości jej ojca.
– Moją prośbą?
– Spodziewano się po tobie – odezwała się druga kobieta, podając duży ręcznik, by nim się owinął – że będziesz błagał o życie.
Mały, cielesny problem przestał istnieć.
Roland pozwolił ubrać się w pożyczone, piękne szaty i zaprowadzić do sali bankietowej, cały czas łudząc się nadzieją, że jeśli błaganie było koniecznością, dostanie jeszcze jedną szansę. Myśl umknęła mu w chwili, gdy ujrzał księżniczkę, która pokiwała głową z aprobatą i pociągnęła go do siebie. Siadł na wskazanym miejscu, zauroczony zaskakującym kontrastem pomiędzy bladością jej skóry i czernią atłasu sukni.
– Alabaster i heban – szepnął i zaczerwienił się na widok jej uśmiechu.
Mijająca uczta przypominała kalejdoskop obrazów: krótko ostrzyżona służba odziana była w jasne stroje, a ci, którym usługiwano, nosili ubrania w kolorach czerni, czerwieni i srebra. Roland nie zdawał sobie sprawy, że czerń, czerwień i srebro mogą mieć tyle odcieni, że mogą skrzyć się, lśnić i płonąć tak intensywnie.
I dźwięków: Ponad gwar jedzenia i picia często wybijał się śmiech, lecz pobrzmiewała w nim niemiła nuta, jakby śmiejący się znali jakieś tajemnice obce słuchaczom.
I smaków: Roland jadł wszystko, co przed nim stawiano, rozkoszując się potrawami, które miały konsystencję jedwabiu i smak słońca, ostry posmak zimowego dnia, upojny aromat środka nocy.
I woni: Zapach bijący z ciężkiej masy włosów Jej Wysokości spowijał go, brał w niewolę i oszałamiał, nie zostawiając miejsca na inne wonie i bardzo niewiele miejsca na zastanowienie.
Nie potrafił już bać się ani nawet czuć zmęczenia. Wszyscy, których widział, byli młodzi i piękni i traktowali go, jakby był trzecią najważniejszą osobą po królu i księżniczce. Jeśli rano ma zostać zabity, jutro będzie się tym martwił i prawdopodobnie z uśmiechem stanie naprzeciwko plutonu egzekucyjnego. Albo tutejszego jego odpowiednika.
Kiedy resztki jedzenia znikły ze stołów, w wielkiej sali zapadła cisza.
– A teraz, panie bardzie – rzekł król – może zechciałbyś zaszczycić nas pieśnią.
Zbliżył się służący z wyczyszczoną harfą, która znów miała wszystkie struny i była tak piękna, jak Roland się spodziewał. Powiódł łagodnie palcem wzdłuż jej słodkiej krzywizny i uśmiechnął się.
– Zechciej mi wybaczyć, wielmożny panie – powiedział – lecz wolałbym zostać przy znajomej mi damie.
Charakter ciszy uległ zmianie, lecz król tylko machnął wdzięcznie dłonią i odparł:
– Wybór należy do ciebie, czcigodny bardzie.
Powolnym ruchem, podejrzewał bowiem, że wypił odrobinę za dużo ciemnoczerwonego wina, Roland otworzył pokrowiec i wydobył Cierpliwość.
– To się nazywa gitara – rzekł w odpowiedzi na uniesioną brew króla. Przebiegł palcami po strunach, poczuł, że panuje nad sytuacją, rozpoczął grę, oddając się muzyce bez reszty.
Nie pozwolili mu przestać grać, dopóki dłonie mu nie zdrętwiały, a głos przycichł do ochrypłego szeptu. Wtedy, pośród okrzyków pochwały i podziwu, księżniczka wzięła go pod rękę i wyprowadziła z sali.
Gdyby go poprosiła, wykręcałby się zmęczeniem, lecz nie prosiła – rozebrała ich oboje, dosiadła go i jechała na nim od jednego wstrząsającego orgazmu do następnego. Roland nie miał pojęcia, skąd wziął siły, jednakże jego ciało potrafiło zaspokoić jej żądania, zrezygnował więc z oporu i poddał się rozkoszy.
Zbudził się w nieprzeniknionej czerni, całkowicie nieprzytomny. Miotał się przez chwilę w panice, aż wreszcie gwałtownie usiadł. Pokój stopniowo wypełnił się delikatną szarą poświatą. Roland dostrzegł połyskujące srebrno-czerwone gobeliny, ogromne owalne lustro i rozrzucone dookoła ubrania. Kiedy się odwrócił, ujrzał splątany gąszcz niebieskoczarnycłi włosów spływających na jedną pierś koloru kości słoniowej. Przypomniał sobie i położył się z uśmiechem.
Światło zaczęło przygasać, aż pokój ponownie pogrążył się w absolutnej ciemności.
Roland usiadł.
Światło wróciło.
Położył się.
Światło zgasło.
Nieźle, pomyślał. Mogłoby mi się tu spodobać. Znakomite jedzenie, świetne ubrania, piękna kobieta. I tutejsi ludzie doceniają muzykę. Zdrzemnął się na chwilę z głową wypełnioną tańczącymi obrazami życia w roli dworskiego faworyta, a potem znów usiadł.
– Łazienka – westchnął. Zastanowił się, czy nie zbudzić księżniczki, aby wskazała mu drogę, lecz postanowił tego nie czynić. Idąc na wyczucie, trafił do małej izdebki w korytarzu, która służyła do tego celu. Kiedy wrócił, z drugiego końca łóżka wpatrywały się w niego jasnozłote oczy. – Skąd, u licha, się tu wziąłeś? – szepnął, marszcząc czoło.
Tom miauknął władczo, wbijając pazury w materac.
– Sza! – Roland przyłożył palec do ust. – Zbudzisz ją. – Upuścił szlafrok, który znalazł, i zamyślił się. – Prawdę powiedziawszy, to nie byłby taki zły pomysł. Teraz, kiedy wypocząłem, jestem pewny, że znajdziemy coś do roboty. – Wślizgnąwszy się ponownie do łóżka, schylił głowę nad rubinowymi ustami.
– Jezu Chryste! – Odwrócił się gwałtownie i spojrzał wściekle na kota. – Podrapałeś mnie, ty mały gnojku! – Złapał się za prawy policzek i zobaczył na dłoni plamy krwi. – Obedrę cię ze skóry i przerobię na… na… Jezu Chryste – powtórzył, lecz tym razem zabrzmiało to bardziej jak modlitwa. Myślał trzeźwo po raz pierwszy od chwili, gdy zobaczył księżniczkę w blasku księżyca całą jak z jadeitu, hebanu i srebra.
Szybkie spojrzenie na księżniczkę upewniło go, że wciąż mocno spała. Rozejrzał się po pokoju i odnalazł swój zegarek.
– Druga czterdzieści trzy – zamruczał, zakładając go na rękę. Kiedy wczorajsze przyjęcie dobiegło kresu, musiało być już blisko świtu. Oznaczało to, że jest druga czterdzieści trzy po południu. Znów popatrzył na księżniczkę. Środek dnia, a ona śpi bardzo mocno. Roland potrząsnął ją za ramię, najpierw łagodnie, potem silniej. Jej klatka piersiowa wciąż się unosiła i opadała, lecz była to jedyna oznaka życia.
Z bijącym boleśnie sercem podbiegł do lustra i obejrzał swą szyję. Nie znalazł śladów ugryzienia. Tom prychnął.
– No cóż, mogły przecież być – syknął, czując się jak dureń. – Skąd się tu, u licha, wziąłeś? – spytał znów, schylając się i przyglądając kotu. – Czy Evan kazał ci mnie znaleźć?
Tom wykręcił się i zaczął myć sobie nasadę ogona.
– Och, wielkie dzięki. – Powiedział to z sarkazmem, ale rzeczywiście był mu wdzięczny. Nie można było rozpaczać w obliczu tak wyrafinowanej obojętności. Wyprostował się i przeczesał włosy rękami. Muszę uciec, zanim ona się obudzi. Jeśli tego nie zrobi, wiedział, że nie zdoła odejść, jeśli ona się znów do niego uśmiechnie. Do tej pory było fantastycznie, ale miał podejrzenia, że gdy ich wysokości przestaną się interesować nową zabawką, sytuacja bardzo się zmieni.