Szybko ubrał się w czarne jedwabie i aksamity, które miał na sobie podczas uczty – nie miał pojęcia, gdzie były jego dżinsy – wziął Cierpliwość i poszedł w kierunku drzwi. Tom szedł przed nim.
Kot wydawał się z całą pewnością wiedzieć, dokąd idzie, a ponieważ Roland tego nie wiedział, poszedł w ślad za kotem. Ściany korytarzy rozjaśniały się, a potem ciemniały za nimi.
Nawet gdybym był przy zdrowych zmysłach zeszłej nocy, idąc na górę, nie zapamiętałbym drogi. Tworzące labirynt korytarze wiły się, skręcały i zapętlały z radosną beztroską. Na szczęście jestem zbyt zagubiony, by się bać. Nie miało to większego sensu, jednakże życie ostatnio też go nie miało, więc Roland nie oponował. Stwierdzenie to nie było jednak ścisłe. Słuch mówił mu, że on i Tom są ostatnimi żywymi istotami. Ciężar tej ciszy przygniatał go. Wyrażenie „grobowa cisza” uparcie nasuwało mu się na myśl i pomimo wszelkich starań nie mógł go odegnać. Do tej pory go nie rozumiał; teraz owszem.
Nieświadomy niczego Tom szedł dalej.
Minęli ogromny łuk, którego Roland z pewnością przedtem nie widział. Choć kot się nie zatrzymywał, Roland z ciekawości włożył głowę do środka. W słabym świetle ledwo było widać czarny prostokąt, po obu stronach którego stały dwa białe trójkąty wysokości około pięciu stóp. Wszedł krok dalej i trójkąty stały się dwiema piramidami czaszek, które przyglądały mu się pustymi oczodołami.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zdanie: „Spodziewał się, że będziesz błagał o życie” nabrało sensu.
Roland przyspieszył kroku, by dogonić Toma.
Kiedy jego kroki ucichły w oddali, czerń nad ołtarzem zagęściła się w coś więcej niż tylko brak światła.
– A więc wyobrażasz sobie, że to będzie takie proste, co? – Adept Mroku uśmiechnął się. – Twoi gospodarze śpią, a ty tymczasem wymykasz się na słońce, nawet nie dziękując za gościnność. – Uśmiech stwardniał, hebanowe brwi zmarszczyły się. – Nie sądzę.
Mały zieleniec był pusty. Adept poczynił pewne kroki, by tak było. Rozparł się na ławce, wyciągnął długie nogi i uniósł twarz do słońca, umysłem tymczasem składając wizytę w królestwie cieni.
Po dotarciu do wielkiej sali bankietowej Roland prawie jej nie poznał. Kiedy nie było w niej dworzan, ziało z niej chłodem i ponurością. Zmatowiałe srebro poszarzało, czerń przypominała tylko tego, kto rządzi tym królestwem. Roland zadrżał i podczas wędrówki ku drzwiom po drugiej stronie trzymał się bliżej Toma. Przebyli połowę drogi, gdy rozległ się pytający dźwięk. Roland zatrzymał się, westchnął i zawrócił. Tak jak się spodziewał, harfa stała oparta o czarny tron.
– Piękny sposób traktowania skarbów – rzekł cicho, przykucnął i ostatni raz pogładził jej wdzięcznie wygiętą ramę, bardzo nie chcąc zostawiać instrumentu, do którego tak absurdalnie się przywiązał. Co innego wymknąć się ukradkiem, gdy wszyscy śpią – jeśli szczęście mu dopisze, zapomną o nim przed zjedzeniem śniadania – a zupełnie co innego uciec ze skarbem narodowym. Wstał i z żalem rozłożył ręce. – Chyba musimy się pożegnać. – Harfa znów zadźwięczała. – Chciałbym móc cię zabrać. – Widząc bardzo zniecierpliwione spojrzenie Toma, odwrócił się do wyjścia. Tym razem wibrujący dźwięk dał się słyszeć w całej sali. Roland skrzywił się i odwrócił. – Pobudzisz wszystkich – ostrzegł. Czuł, że harfa szykuje się do wydania kolejnego dźwięku, więc chwycił ją wolną ręką, bo i tak pragnął to uczynić. – To był jej pomysł – wyjaśnił niemrawo Tomowi, który siedział przy drzwiach i wymachiwał wściekle ogonem. Cierpliwość brzęknęła z aprobatą z wnętrza futerału.
Tom prychnął, wyszedł przez drzwi i wpadł na coś, co wyglądało jak lita ściana. Rozległ się słaby, jednakże słyszalny stuk, kiedy kocia czaszka zetknęła się z czymś, co było odrobinę twardsze od niej. Tom mrugnął, usiadł i z zapałem zaczął wylizywać sobie przednią łapę.
Roland podrzucił nerwowo harfę w dłoni.
– Dobra, jasne. Wierzę ci. Miałeś szczere zamiary. – Obejrzał się przez lewe ramię, czując, że jeżą mu się włosy na głowie. Usłyszał, albo wydawało mu się, że usłyszał jakiś dźwięk, metaliczny i powtarzający się, dobiegający z miejsca, tuż za którym blade, szare światło słabło i przygasało. Niechętnie odrywając wzrok, popatrzył na kota i syknął: – Jeśli znasz wyjście, zaprowadź mnie do niego.
Nie dając się popędzać, Tom liznął łapę po raz ostatni, a następnie pacnął nią ścianę. Wymachiwał ogonem ze złością. Kołysząc głową na boki, przywarł do ziemi i zasyczał.
Dźwięk stał się głośniejszy i bardziej rozpoznawalny. Metaliczny, owszem. Kroki. Więcej niż jednej osoby.
– Tom!
Kot położył uszy po sobie i mruknął głucho, wciąż zajęty ścianą.
– Dobra, w porządku. Pracujesz nad tym. – Nie mogę uwierzyć, że jestem uzależniony od kota. Roland spocił się pod pachami i czarny jedwab przykleił mu się do skóry. Czuł zapach swego strachu. Niemal bezwolnie odwrócił się, by spojrzeć w głąb korytarza. – O cholera!
Z mroku wyłoniła się postać w czarnej zbroi podobnej do tych, które nosili jeźdźcy, ale w większej części metalowej niż skórzanej. Krok za pierwszą postacią szła następna.
– Sądziłem, że oni cały dzień śpią. – Roland miał pretensje do całego wszechświata. To nieuczciwe! Może gdybym oddał harfę. Wtedy poczuł słodkawy odór rozkładającego się ciała i domyślił się, że z tymi strażnikami nie da się pertraktować. – Nie, tylko znowu nie to. – Cofnął się o krok. Natychmiast przypomniały mu się szczerzące zęby, gnijące twarze ze spiżarni olbrzymów. – Nie potrafię. – Przełknął ślinę i zrobił jeszcze jeden krok do tyłu. – Nie potrafię znów sobie z tym poradzić. – Kolejny krok i półobrót; odwracał się, by uciec. Nadepnął na coś miękkiego.
Wrzasnął zarówno z bólu, jak i z przerażenia, gdy Tom miauknął przeraźliwie i wbił mu ostre pazury w delikatną skórę przy kostce.
– Nie jestem wojownikiem! – krzyknął do nie wykazującego zainteresowania kota.
Wtedy już nie miał wyboru.
Uchylił się przed pierwszym wymachem, padając na ziemię i rzucając Cierpliwość oraz harfę pod ścianę. Miał nadzieję, że będą tam bezpieczne. Futerał gitary zahaczył o struny harfy, które zadźwięczały niczym nieharmonijny kontrapunkt dla brzęku metalu. Roland zobaczył, jak zbliżający się do niego łukiem wielki, czarny miecz niespodziewanie zmienił kierunek i uderzywszy w kamienną posadzkę, ześlizgnął się po niej.
Harfa. Harfa kierowała poczynaniami strażników. Albo odstraszała ich. Albo coś w tym guście. Odskoczył przed kolejnym ciosem i wtedy poczuł uderzenie, które go odrzuciło na bok. Drugi strażnik przystąpił do walki z maczugą. Moje ramię! Złamał mi, kurwa, ramię! Nie było to jednak całkiem zgodne z prawdą, bo palce, którymi szybko poruszał na próbę, wciąż reagowały. Nadal cholernie bolało, ale nie stracił władzy w ręce. Harfa! Muszę dostać się do harfy! Uchylił się przed świszczącym mieczem, który zderzył się ze ścianą i obsypał go odłamkami muru. Roland rzucił się na ziemię w geście rozpaczliwej paniki.
Uderzył kolanem w harfę i czubek miecza wymierzony w jego oko zadrżał, lekko ucałował go w policzek, zostawiając smugę palącego bólu, i znikł. Oparł się na zdrowej ręce i znów upadł na posadzkę z polerowanego drewna, gdy coś uderzyło go w nerki. Ogarnięty mdłościami i oślepiony cierpieniem, szarpnął srebrne struny.