Uśmiechnął się i podszedł, by odgarnąć jej z twarzy splątane kosmyki włosów – Kiedy Ciemność… – zaczął, lecz Rebecca zacisnęła mocno palce na jego nadgarstku, przerywając mu w pół zdania.
– Spójrz! – Wolną ręką wskazała białą mgłę, która sączyła się przez otwarte okno.
Evan zmarszczył czoło, lecz powstrzymał się od użycia mocy. Cokolwiek to było, nie należało do istot Mroku.
Mgła przybrała postać wysokiego mężczyzny o długich, kędzierzawych włosach i dużych dłoniach robotnika.
– Iwan? – Rebecca wybałuszyła oczy. – Co ty tu robisz?
Evan także go poznał. To był ten duch, który go sprowadził ze Światłości.
– Iwanie? Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać?
– Nie sądzę, żeby mógł, Pani. Odszedł daleko od miejsca, do którego jest przywiązany, i nie ma siły mówić.
– Ale dlaczego? Nigdy nie opuszcza miasteczka uniwersyteckiego. Nigdy. Nie przypuszczałam, że w ogóle może.
– Pani, czy w pobliżu miejsca, gdzie mieszka ów duch, jest jakaś duża, otwarta przestrzeń? – Wiedział, że tak jest, zanim Rebecca odpowiedziała, bo Iwan rozpłynął się zupełnie i kolumna mgły zaczęła wirować.
– Aha. Jest takie duże, okrągłe pole w samym środku. Czy to tam, Evanie? Czy Mrok jest tam?
– Tak, Pani, tak sądzę. – Nachylił się i ucałował ją szybko, oczy mu rozgorzały bitewnym blaskiem. Przybędzie, zanim rozpocznie się składanie ofiary, zanim szala się przechyli. Tym razem Mrok nie ucieknie!
– Evanie, ja też chcę iść!
– Przykro mi, Pani, lecz z powodu mojego sposobu podróżowania nie mogłabyś dotrzymać mi kroku.
– Mogłabym – zaprotestowała Rebecca, zeskakując z kanapy. – Mam buty do biegania! – Zapłakała w nagle opustoszałym mieszkaniu.
Małe ciało, utrzymywane nad trawą przez smugi Ciemności, unosiło się w powietrzu. Za ciałem stał mężczyzna, który z uśmiechem wznosił lewą rękę nad głowę. W tej ręce trzymał zakrzywione ostrze czarnego sztyletu.
Evan nie marnował czasu na subtelności. Zgromadził swą moc i strzelił potężnym promieniem czystej Światłości prosto w pierś mężczyzny.
Wstrząs odrzucił go do tyłu i przewrócił na ziemię. Evan na chwilę oślepł od nagłego wybuchu energii, jaki nastąpił po jego ciosie.
Adept Mroku wybuchnął śmiechem.
– Piękny głupcze – zadrwił.
Evan uświadomił sobie, że głos dobiega z odległości jakichś dwudziestu stóp na lewo od…
– Złudzenie! – krzyknął przejmująco i spróbował skupić wzrok.
– Nie. Zwierciadło. Pokazało ci to, co chciałeś ujrzeć, i odbiło energię z powrotem do ciebie. Zużyłem na nie większość swej mocy i byłbym teraz dla ciebie łatwym łupem, gdybyś mógł cokolwiek mi zrobić. Bardzo łatwo odgadnąć zamiary Światłości. Postąpiłeś dokładnie tak, jak się spodziewałem, choć miałem nadzieję, że użyjesz całej mocy i sam się unicestwisz. Oszczędziłbyś mi kłopotu ze zniszczeniem ciebie, kiedy już skończę swoje zadanie.
Evan podniósł się na nogi i zrobił dwa chwiejne kroki w kierunku głosu. Ledwo widział niewyraźną sylwetkę wśród gwiazd, które wciąż mu tańczyły przed oczami.
Miejskie zegary wybiły północ.
– Za późno – szydził Adept Mroku.
W tym momencie Evan odzyskał wzrok.
Ujrzał nie więcej niż czteroletnią dziewczynkę o kędzierzawych włosach, która leżała na środku trawnika na rondzie Kings College. Ujrzał, jak czarny nóż dotyka jej gardła. Zobaczył krew na trawie.
Szala się przechyliła.
Evan krzyknął z bólu, osunął się na kolana i skulił. Wyczuł zbliżający się Mrok i wstał z wysiłkiem, by popatrzeć mu w twarz.
– Piękny głupcze – powtórzył Adept Mroku. Moc, jaką teraz posiadał, wyostrzyła jego rysy.
Czarny bicz rozciął skórę na ramieniu, którym Evan zasłonił twarz, potem skórę na boku. Smagał mu nogi kreskami bólu i rozrywał bariery ochronne na strzępy.
– Zwyciężyłem – zamruczał Mrok.
Czarny piorun trafił Evana prosto w pierś i wyrzuciłby go z trawnika, gdyby Adept nie zderzył się z pniem młodego dębu i nie ześlizgnął po nim na ziemię. Leżał bezwładnie i zbierał resztki sił, jakie mu zostały. Był wyczerpany i zbolały. Kiedy już sądził, że zdoła uchwycić się drzewa i nie krzyknąć przy tym, wsparł się na dębie jak na lasce i wstał. Natrafił dłonią na siłę żywego drzewa, która biła z korzeni tkwiących głęboko w ziemi i ku swemu zdumieniu poczuł, że owa siła płynie i go przepełnia. Choć nie było wiatru, zaszeleściły liście nad jego głową i na wszystkich dębach okalających rondo. Drzewa ruszyły do boju po stronie Światłości.
Nie było to wiele w porównaniu ze wsparciem, na jakie mogła liczyć Ciemność teraz, gdy ofiara zmieniła układ sił, lecz Evan przyjął ich pomoc z wdzięcznością. Uniósł głowę i z jego złożonych rąk trysnęło światło.
– Ty chyba rzeczywiście jesteś zbyt głupi, by wiedzieć, kiedy przegrałeś – przemówił Adept Mroku, zbliżając się niespiesznie. – Jeśli się poddasz, jutro jeszcze będziesz istnieć i zobaczysz, jak świat ga… Cholera! – Przez krótką chwilę z twarzą wykrzywioną bólem patrzył na kikut swej ręki, która jednak odrosła. Adept Mroku uniósł ją i wycelował w Evana.
Evan odparował pierwszy cios, potem drugi. Trzeci cios trafił go w głowę, snop światła zamigotał. Czwarty cios zbił go z nóg i smuga światła zgasła.
– Co się dzieje na rondzie Kings College? – spytała posterunkowy Patton swego kolegi.
– Fajerwerki – odpowiedziała dyspozytorka. Przez radio wyraźnie było słychać zmęczenie w jej głosie. Z powodu grypy cała policja pracowała po godzinach. – Dwa doniesienia o fajerwerkach i jedno o jakimś pomyleńcu ze świetlnym mieczem.
Posterunkowy Brooks wyszeptał bezgłośnie: Luke Skywalker? ale Patton wzruszyła ramionami.
– Już jedziemy – westchnęła.
Adept Mroku rozsunął palce i popatrzył przez nie na Evana, który leżał w trawie i dyszał.
– Powinieneś był uciec, kiedy miałeś okazję – oświadczył i zatoczył się do tyłu, gdy coś twardego uderzyło go w żołądek, pozbawiając tchu i przewracając na plecy.
– Nie rób mu więcej krzywdy! – wrzasnęła Rebecca, kiedy stanęła nad Evanem.
– Och, zrobię mu krzywdę – wysapał Adept, siadając i otulając się wściekłością jak peleryną. – Jednak najpierw skrzywdzę ciebie.
Podniósł rękę, by zadać cios, i nagle stwierdził, że spowija go mgła – mgła, która gęstnieje i rzednie, w nie wyjaśniony sposób przesłaniając mu oczy i uniemożliwiając atak. Z pomrukiem uderzył więc w mgłę.
– Nie możesz mnie skrzywdzić – szepnęła mgła i dwoje bladych oczu spojrzało mu prosto w twarz. – Ja już nie żyję.
– Mylisz się – ostrzegł Mrok. – Bardzo się mylisz. Wszakże zgładzenie was teraz byłoby dla was zbyt dobre – Uśmiechnął się. – Żyjcie. Żyjcie ze świadomością poniesionej klęski, gdy jutro brama się otworzy i bariery runą. Po co miałbym zapewniać wam lekką śmierć, gdy przez następną dobę sami będziecie zadawać sobie katusze okrutniejsze od moich. – Zniknął, jego śmiech zmieszał się z dźwiękiem odległych syren.
– Evanie – załkała Rebecca – on już sobie poszedł. Co mam teraz zrobić?
Adept słyszał ją jakby z wielkiej odległości. Nie miał dość sił, by jej odpowiedzieć. Poczucie klęski nie pozwalało mu też spojrzeć jej w twarz.
– Evanie? – Dotknęła rozdartego rękawa jego podkoszulka. Na całym ciele miał rany i rozległe sińce, lecz zamiast krwi każda rana broczyła światłem. – Evanie? Musisz wstać!