Выбрать главу

Rebecca przyniosła z maleńkiej łazienki ręcznik w kwiatki i zdołała owinąć nim nóż, nie dotykając go.

– Zabierasz gitarę? – spytała, wrzucając zawiniątko do czerwonej torby.

– Gdzie ja idę, tam i ona. Czy twój kot może wyjść na zewnątrz?

– To nie jest mój kot – oświadczyła Rebecca, wyjmując z szafki i stawiając na stole miseczkę z czerwonymi orzeszkami pistacjowymi. – Jest swoim własnym panem.

Tom lekceważył ich oboje i patrzył na drzwi. Kiedy zostały uchylone, wymknął się na zewnątrz i oddalił we własnych sprawach.

– Żegnajcie, złe wieści – mruknął za nim Roland i odsunął się na bok, żeby Rebecca mogła zamknąć mieszkanie.

Pod wieloma względami spacer do Bloor Street i pani Ruth okazał się dla Rolanda rewelacją. Nawet nie przypuszczał, że w pobliżu hałaśliwego serca miasta są ciche dzielnice mieszkaniowe, przez które prowadziła go Rebecca. Co więcej, dziewczyna rozmawiała ze stworzeniami, których istnienia nigdy nie podejrzewał – i basta. Drzewa i krzewy po drodze były domem nie tylko wiewiórek, a czerwone i złote ślepia wyzierające zza kratek ścieków nie były ślepiami szczurów i karaluchów.

Wymknął się z rąk czemuś, co przypominało nieco człowieka i siedziało na zwisającej nad chodnikiem najniższej gałęzi dzikiej jabłonki.

– Skąd one się biorą? – zastanawiał się, obserwując fruwające wokół latarni ulicznej stworzenia, które nie były ćmami.

– Mały ludek? Zawsze tu był.

– Och, doprawdy? Dlaczego więc nigdy przedtem ich nie widziałem?

Rebecca umilkła na chwilę.

– A czy kiedykolwiek się przyglądałeś? – spytała.

– Przyglądałem? – Machnął ręką w stronę cieni. – Dlaczego miałbym się przyglądać rzeczom, w które nie wierzę?

– Dlatego właśnie ich nie widziałeś.

– Ale teraz je widzę.

Uśmiechnęła się.

– Teraz się przyglądasz.

– Wcale nie, ja… – Jak mógł nie widzieć po niezaprzeczalnym fakcie śmierci skrzata? Jak mógł nie wierzyć? – Ja… Do diabła, co tu się dzieje? – Wskazał na większy od przeciętnego przydomowy trawnik, który falował jak porośnięte murawą wodne łóżko.

Rebecca zatrzymała się i przyjrzała mu się, przechylając głowę na bok i mrużąc lekko oczy w słabym świetle.

– Nie wiem – odpowiedziała wreszcie – czy powinniśmy się dowiedzieć.

– Nie! – Chwycił ją za ramię i pociągnął szybko za sobą. – Nie sądzę, żebyśmy powinni. Myślę, że lepiej nie mieć z tym nic wspólnego. – Trzymał ją, póki od tego miejsca nie dzieliły ich dwie przecznice oraz zakręt. Dopiero wtedy ją wypuścił. Rebecca miała dziwną minę i Roland żywił nadzieję, że nie gniewa się na niego.

– Pensa za twe myśli? – rzekł łagodnie.

– Zgoda.

Czekał.

– Zaproponowałeś mi pensa – zauważyła.

– Tak się tylko… och, nieważne. – Wyciągnął garść drobniaków z kieszeni spodni, znalazł wśród nich pensa i położył na jej dłoni. Wydawało się to łatwiejsze od wyjaśniania.

– Myślałam tylko o tym, że nie widzieliśmy żadnego skrzata od czasu tego poruszającego się trawnika.

Roland znów złapał ją za ramię.

– Czy to źle?

– Nie wiem.

– W porządku. – Przyśpieszył kroku. – Jak daleko jeszcze do tej pani Ruth?

– Niedaleko. Jesteśmy prawie na Spadinie. Widzisz?

Wyciągnęła rękę i Roland rzeczywiście ujrzał ruchliwą przecznicę u wylotu cichej uliczki, którą szli. Kiedy stanęli wśród blasku i hałasu miasta, odniósł wrażenie, że znaleźli się w innym świecie.

Przynajmniej rozumiem tutejsze niebezpieczeństwa. Wyprowadził Rebeccę na jezdnię, a potem nieomal musiał wyciągać ją spod kół pędzącej ciężarówki.

– Rebecca? O, do licha! – Dziewczyna miała wytrzeszczone oczy. Tak szybko szarpała głową w przód i w tył, że obawiał się, by nie zwichnęła sobie karku. Jakiś samochód zboczył z drogi, żeby ich wyminąć. Rebecca stanęła jak wryta, ściskając kurczowo ramię Rolanda.

– Jezu! – Miał uczucie, że jego ręka tkwi w imadle. – Rebecco, puść! – Nie mógł jej odczepić. Gdy przejechał autobus, dziewczyna zawyła – uderzyła w przenikliwy, wysoki lament, od którego włosy jeżyły mu się na głowie. – Rebecco! Nie pozwolę, żeby ci się coś stało, ale musimy przejść przez ulicę. – Zaczął ją ciągnąć; jeśli nie może się od niej uwolnić, to przynajmniej zrobi jakiś użytek z tego kurczowego uścisku.

Spadina musiała być szeroka na cztery pieprzone pasma, pomyślał, kiedy wreszcie dotarli do przeciwległego krawężnika. Ramię zaczynało mu drętwieć poniżej opaski uciskowej, jaką tworzyła jej dłoń.

Dziewczyna nie uspokoiła się, dopóki nie odprowadził jej nieco w głąb ciemnej bocznej uliczki. Oparła się bezwładnie o drzewo i puściła jego ramię. Jej oczy nie miały już tego obłąkańczego wyrazu.

– Co robisz, kiedy jesteś sama? – spytał, patrząc, jak białe ślady zostawione przez jej palce czerwienieją. Jeśli dostawała takiego szału przy przechodzeniu przez jezdnię, jak ta Daru mogła pozwolić jej chodzić swobodnie?

– Idę do świateł…

Roland jak przez mgłę przypomniał sobie światła przecznicy na południe od miejsca, w którym przechodzili.

– …i przechodzę na zielonym świetle. Nigdy nie próbuję przebiegać na żółtym. Potem wracam do tej ulicy chodnikiem. – Spojrzała na niego z powagą, wciąż nieco zdyszana. – Nie wolno przechodzić, kiedy nie ma zielonego światła.

Nagle zdał sobie sprawę, że panika dziewczyny częściowo była spowodowana pędzącymi samochodami, a częściowo tym, co jej zdaniem było łamaniem przepisów. To zaniepokoiło go w ten sam sposób co spisy w jej mieszkaniu. Rebecca wiodła bardzo skrępowany żywot, choć musiał przyznać, że prawdopodobnie bezpieczny, jeśli zawsze przechodziła przez ulicę na zielonym świetle. W każdym razie bezpieczniejszy od jego własnego.

– Czy jesteś już gotowa do dalszej drogi?

Rebecca pokiwała głową.

– Jesteśmy już naprawdę blisko – rzekła, prostując się. – Tylko jeszcze tam prosto, a potem skręcimy i dojdziemy do Bloor.

– Nie moglibyśmy zostać tam, gdzie jest jasno? – Spadiną doszliby do Bloor równie łatwo.

Dwa jeepy i BMW z rykiem przejechały ulicą. Rebecca skrzywiła się, bardzo wyraźnie okazując niezadowolenie.

– W porządku – Roland poklepał ją po ramieniu – pójdziemy twoją drogą.

Jej uśmiech wart był ryzyka. Mężczyzna spojrzał w głąb ulicy, gdzie olbrzymie kasztanowce zdawały się przesłaniać latarnie uliczne. Niemalże.

Podczas ich wędrówki odgłosy ulicy cichły, cisza natomiast narastała. Roland zaczynał rozumieć, dlaczego wyrażenie „jest zbyt cicho” stało się banałem w starych filmach grozy. Nawet dźwięk, jaki wydawał ocierający się o jego dżinsy futerał gitary, był dziwnie przytłumiony. Rozświetlone okna domów, które mijali, wydawały się bardziej oddalone niż w rzeczywistości. Nie dostrzegli nikogo z małego ludku, chociaż teraz Roland uważnie się przyglądał. Czuł wsiąkający w podkoszulek pot, który nie był spowodowany upałem.

Rebecca przywarła do jego boku z miną bardziej czujną niż wystraszoną.

– Nie martwię się, dziecino – powiedział mężczyzna tonem, który w jego zamierzeniu miał dodawać otuchy – to tylko…