Podszedł za Evanem do lady i przewrócił oczami na widok młodej kobiety, która zaczęła gwałtownie dyszeć. Może nie umiał dostrzec świętego, ale na pewno potrafił poznać działanie hormonów.
– Szukamy Kościoła wiccan – powiedział Evan. – Czy może nam pani pomóc?
– Pomóc? – zapytała. – O, tak.
Evan odczekał chwilę, Roland ukrył uśmiech.
– Kościół wiccan – przypomniał jej wreszcie.
– No, tak. – Wyprostowała się i spróbowała wziąć się w garść. – Tak. Oni są właścicielami sklepu. To znaczy, nie kościół jako taki, ale ci sami ludzie.
Trafiony! – pomyślał Roland. Mamy cię, ty sukinsynu. Zauważył, że Evan się odprężył i wiedział, że obawiał się kolejnego ślepego zaułka.
– Ale wszyscy wyjechali z miasta na jakieś – dodała sprzedawczyni, machając rękami – jakieś zebranie. Dlatego zostałam zupełnie sama.
– Wyjechali z miasta – powtórzył powoli Evan.
– Tak. Mają posiadłość i na wsi spędzają weekendy.
– Muszę porozmawiać z ich kapłanką. – Nachylił się i dziewczyna jęknęła, gdy przysunął do niej twarz bardzo blisko. – Tb sprawa najwyższej wagi.
– Nie ma sposobu, żeby się z nimi skontaktować. Nie mają nawet telefonu.
– Nie…
– Wrócą w poniedziałek – pisnęła z przejęciem.
– Może nie będą już mieli dokąd wrócić w poniedziałek! – Podniósł głos i młoda kobieta skuliła się, zasłaniając uszy i zaciskając powieki, by nie widzieć wizji, jaką przed nią roztaczał.
Choć Rolandowi serce ciążyło w piersi jak ołów – nie będzie pomocy bogini, znów stali sami naprzeciw Ciemności – lekko dotknął ramienia Evana. Wydawało się, że mięśnie Adepta są wyrzeźbione z kamienia.
– Hej – powiedział cicho. – Przerażasz ją.
Rad był, że miał serce z ołowiu, bo inaczej pękałoby na widok miny Evana. – Rolandzie…
– Wiem. – Nie zważając na to, kto ich widzi, pogładził Evana po policzku. – Ja też na to liczyłem. Chodźmy. – Wskazał głową drzwi. – Wracajmy do domu zobaczyć, czy nie ma innego wyjścia.
Stopniowo przygnębienie Evana ustępowało.
– Tak. Zawsze jest inne wyjście. – Uniósł podbródek. – Dziękuję.
– Nic nie jest tak czarne i tak białe, jak ci się wydaje. – Wargi zadrżały Evanowi i Roland poczuł, że się czerwieni. – Dobra, zapomnij, że to powiedziałem.
– Nie. – Evan chwycił go za rękę, która wciąż spoczywała na jego ramieniu. – Będę o tym pamiętał, bo to prawda, o której zbyt często zapomina zarówno Światłość, jak i Ciemność.
Nachylił się nad ladą i opromienił swym uśmiechem zalęknioną sprzedawczynię.
– Proszę mi wybaczyć, nie chciałem pani przestraszyć. Kobieta wstała niepewnie i spróbowała się uśmiechnąć nerwowo.
– Wszystko w porządku. – Rzeczywiście tak sądziła do momentu, gdy w kilka chwil po wyjściu młodych mężczyzn zauważyła, że wszystkie kryształy w sklepie promieniują delikatnym, białym światłem.
– Dobra, zobaczmy, co mamy. – Szli ścieżką do domu Rebeki, przebywszy w milczeniu całą drogę autobusem. Było po drugiej. Za niecałe dziesięć godzin nastąpi koniec świata – liczył Roland na palcach wolnej ręki – Mamy Adepta Światłości…
– Lekko nadwerężonego Adepta Światłości – poprawił Evan, gdy przeszli przez drzwi, w których nadal nie było szyby.
– Jak wolisz – zgodził się Roland. – Ulicznego grajka, którego wszyscy nazywają bardem, aczkolwiek – ton jego głosu powstrzymał protest Evana – wiem z dobrego źródła, że daleko mi jeszcze do tego. Magiczną harfę, na której rzeczony bard nie potrafi grać. – Cierpliwość odezwała się z futerału pokrowca wysoką nutą cis. – Gitarę, na której potrafi grać. Inwokację do bogini, której nie umiemy użyć. Pracownicę społeczną, której nie możemy znaleźć, oraz Rebeccę. Do licha – odsunął się na bok, gdy Evan szarpał się z zamkiem w drzwiach mieszkania Rebeki – mając przeciwko sobie takich nieprzyjaciół, Mrok powinien trząść portkami.
Kiedy weszli, jakieś stworzonko koloru kawy zbiegło po zasłonce i zniknęło za oknem.
Roland zamarł, lecz widząc, że Evan nie jest zaniepokojony, odprężył się. Wydawało mu się, że Evan komunikuje się z czymś niewidzialnym.
– Dobrze się czujesz? – spytał nerwowo, zastanawiając się, czy zdąży wyjąć Cierpliwość i czy coś mu to da.
– Ale ze mnie idiota! – wykrzyknął Evan po raz drugi tego dnia. – Jestem idiotą. – Roland zamknął drzwi i założył łańcuch.
– Dlaczego?
– Wiemy, jak wezwać boginię.
– Naprawdę?
– Tak! – Evan uniósł energicznie ręce i bransoletki podkreśliły jego słowo niczym srebrna sekcja perkusyjna. – Ta pieśń jest inwokacją.
– Aha. Mówiłeś to już rano. – Roland odłożył Cierpliwość i ostrożnie przysiadł na krawędzi kanapy. Jednym okiem spoglądał na Adepta, a drugim na okno, w razie, gdyby intruz wrócił. – Mówiłeś też, że potrzebna jest nam czarownica. Co się zmieniło?
– Wiccanie byli nam potrzebni jako punkt skupienia, ich obrzędy były nam potrzebne jako punkt skupienia kierujący inwokacją do bogini.
– Pytam raz jeszcze, co się zmieniło?
– Rolandzie. – Evan padł na kolana i wziął go za obie dłonie – Ty zaśpiewasz piosenkę. Rebecca skupi jej siłę.
– Rebecca. – Roland był bardzo dumny z tego, że jego umysł pracuje, wziąwszy pod uwagę okoliczności…
– Rebecca. Szary ludek czuwa nad nią. Jest obdarzona prostotą, czystością rzadką nawet wśród Światłości. Znajduje ukojenie w objęciach ziemi. Pomyśl, Rolandzie, jak to wszystko do siebie pasuje.
– Niegdyś powiadano, że niedorozwinięci, tacy jak Rebecca, są dotknięci przez Boga, są jego specjalnymi dziećmi.
Oczy Evana zrobiły się prawie tak srebrne, jak jego biżuteria.
– Kto wzniósł bariery? – spytał. – Ona czuwa nad światem i nad Rebecca.
– Jesteś pewien, że się uda?
– Nie. – Evan potrząsnął głową i jego włosy rozsypały się jedwabiście. – Nie jestem pewien. Odzyskałem jednak nadzieję, a na tym polega jedna z największych różnic między Mrokiem a Światłością.
– Na nadziei?
– Od niej zależały losy wojen.
Roland odchylił rękę, którą trzymał Evan, i zerknął na zegarek.
– Druga czterdzieści osiem. Wkrótce zacznie się zbierać do domu. – Palce Evana rozpalały ogień w miejscach, gdzie dotykały jego nadgarstków. – A tymczasem, co będziemy robić?
Uśmiech Evana był ironiczny. – Sądzę, że powinieneś raz czy dwa przećwiczyć swoją rolę – odpowiedział.
Roland westchnął, uwolnił rękę i wyjął z tylnej kieszeni wielokrotnie składany kawałek papieru.
– Wiesz co – rzekł – nie ułatwiasz ludziom życia.
– Rebecco!
Rebecca zatrzymała się. Ręka, którą dotykała drzwi kuchennych, drżała z chęci powrotu do domu.
– Złożyłaś ładnie foremki?
– Tak, Leno.
– Zabrałaś swój uniform do prania?
Rebecca przygryzła wargę, lecz trwała nieruchomo, gotowa do wyjścia. Uniform pracownika kuchni leżał złożony – choć nie tak zgrabnie jak w inne piątki – na dnie jaskrawoczerwonej torby.
– Tak, Leno.