Выбрать главу

– Szkoda, że nie słyszałam twojej pieśni.

– Potrzebowałaś snu, Pani.

– Wiem.

– W swoim czasie usłyszysz ją.

– Wiem. – Wyszli z mieszkania i dziewczyna starannie zamknęła drzwi. – Dzięki niej miałam przemiłe sny.

Roland i Evan wymienili znaczące spojrzenia za jej plecami.

– Jakie sny? – spytał Roland.

– Jakby ktoś opowiadał mi o wszystkim, o czym zapomniałam. I to nie Roland mi o nich opowiadał, ale ktoś inny, choć nawet we śnie wiedziałam, że to Roland śpiewa.

– O czym ci opowiadano?

– Nie wiem. – Potrząsnęła głową. – Kiedy się zbudziłam, znów nie pamiętałam. Może kiedy rzeczywiście usłyszę twój śpiew…

– Może – zgodził się Roland.

Niedaleko bloku stwierdzili, że mają czwartego towarzysza.

– Rebecco, ten cholerny kot idzie za nami.

– Nie, nie idzie za nami.

– Ależ tak. Przecież jest tutaj!

– Idzie obok nas – sprostowała Rebecca.

– Nie obchodzi mnie, gdzie idzie, tylko każ mu wracać do domu.

– Koty chodzą własnymi drogami, Rolandzie – rzekła Rebecca. Sądziła, że każdy o tym wie.

Evan przykucnął i Tom ocierał się o jego nogi.

– Czeka nas wielki bój, mały futrzaczku. Nie wątpimy w twoją odwagę, lecz nie chcielibyśmy, aby stała ci się jakaś krzywda.

Tom położył jedną łapkę na kolanie Adepta, wysuwając pazury i lekko wbijając je w dżinsy. Evan uśmiechnął się.

– Jesteś potężnym wojownikiem – przyznał, zagłębiając długie palce w gęste futro kota. – Jeśli naprawdę tego pragniesz, możesz iść z nami.

– Przeniosę go przez ruchliwe skrzyżowania – zaproponowała Rebecca.

Wspaniale, pomyślał Roland, kiedy ruszyli. Jakbyśmy nie mieli dość kłopotów. Choć Roland świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że kot zaprowadził go z powrotem do rzeczywistego świata, nie zmieniło to zdecydowanie jego zdania o Tomie ani o kotach w ogólności. Świadczyły o tym równoległe kreski zadrapań, jakie pojawiły się na jego nadgarstku dzisiejszego popołudnia. W szklanych drzwiach Mapie Leaf Gardens zobaczył odbicie ich grupy i pokręcił głową. Ciekawe, co sądzi o tym reszta świata.

Reszta świata zdawała się niczego nie zauważać. Jak na wpół do dwunastej w piątkową noc w dużym mieście nie byli na tyle dziwni, by wzbudzać czyjąkolwiek ciekawość.

…z wyjątkiem jednego małego chłopca, który przyglądał im się z otwartymi ustami, chociaż już dawno powinien być w łóżku. Chłopczyk nadal gapił się, dopóki matka nie potrząsnęła nim i nie kazała mu się grzecznie zachowywać.

Zanim doszli do zatłoczonego i ruchliwego Yonge, Rolandowi wydawało się, że biorą udział w filmie. Wszystko było nierealne, odsunięte odrobinę od miejsca, gdzie się znajdowali. Światła były zbyt jasne, cienie za ostre, dźwięki zbyt stłumione, ciepłe powietrze przepływało nad skórę nie dotykając jej. Miał wrażenie, że nic nie istniało, dopóki na to nie spojrzał, a gdy spojrzał, przestawało istnieć. Inni również to czuli, bo Evan opuścił ręce i bez przerwy przeczesywał wzrokiem przestrzeń wokół nich. Rebecca żuła kosmyk włosów i patrzyła tylko na Evana, jej stopy znajdowały drogę samodzielnie. Nawet Tom leżał cicho w objęciach Rebeki. Położył uszy po sobie i smagał ją po biodrze czubkiem ogona.

Światło na skrzyżowaniu było czerwone i pozornie nie zmieniało się przez bardzo długą chwilę. Tłum falował niespokojnie, nie zaprzestając ruchu ani na chwilę i wtedy Rolandowi przyszło nagle do głowy, jaki to film. To jest western – tuż przed popłochem w stadzie bydła. Kiedy już się zacznie, wiesz, że najlepszy przyjaciel bohatera spadnie z konia i zginie.

– Nadchodzi burza – oznajmiła z absolutną pewnością Rebecca. „

– Tak – przyznał Evan – nadchodzi.

Roland przez chwilę zastanawiał się, czy mówią o tym samym, ale doszedł do wniosku, że to nie jest ważne. Po ciele spływał mu pot, podkoszulek przylepił się do pleców. Podrzucił w wilgotnej dłoni plastikowy uchwyt pokrowca i zaczął powtarzać w pamięci słowa inwokacji. Było to sto razy lepsze od myślenia. Stokroć lepsze to niż myślenie.

Światła się zmieniły. Nareszcie. Samochody na College ruszyły naprzód. Czarna corvette, która pędziła na południe do Yonge, starała się nadrobić stracony czas.

Z piskiem opon i hukiem, brązowa mazda wbiła się w bok corvetty, odrzucając ją na pomarańczową taksówkę. Przez pierwsze kilka sekund słychać było jedynie huk samochodów, potem wszystko ucichło i pozostała jedynie zgnieciona, dymiąca sterta metalu. Wtedy ludzie zaczęli krzyczeć.

Evan skoczył naprzód, ale Roland odciągnął go do tyłu.

– Jest jedenasta trzydzieści osiem! Nie mamy czasu, żeby pomagać!

Kierowca taksówki był przewieszony do połowy przez okno. Krew spływająca mu z ust zbierała się kałużę na jezdni.

– Puść mnie! – Evan wyrywał się. – Nie rozumiesz! Ja muszę im pomóc!

– Rozumiem. – Roland starał się nic nie widzieć. Starał się nie słyszeć, nie czuć. – Najlepiej im pomożesz pokonując Ciemność!

Evan zrobił krok w stronę rozbitego pojazdu.

– Evanie – cichy głos Rebeki przedarł się przez hałas i histerię. Obaj mężczyźni odwrócili się do niej. Gdyby Roland w ogóle o tym myślał, przypuszczałby, że dziewczyna wpadnie w panikę, lecz ku jego zdumieniu sprawiała wrażenie promieniującej spokojem, wyspy wśród zamętu. – Jeśli zatrzymasz się tutaj, Roland i ja pójdziemy dalej bez ciebie.

Evan drgnął, jakby go uderzyła. Wydał okrzyk pełen bólu i pobiegł w stronę ronda przez gromadzący się tłum.

Tom wysunął się z objęć Rebeki i pomknął za nim, szybko znikając w ludzkim gąszczu.

– Tom! – zawołał Roland. – Ty głupi…

Rebecca wzięła go za rękę. Jej dłoń była chłodna i sucha. Jego drżała.

– Tom umie zadbać o siebie. Chodźmy.

Zaczęli biec, przepychając się wśród ghuli, które zawsze się gromadzą w pobliżu miejsca katastrofy, i popędzili College Street za Adeptem.

Dogonili Evana dopiero przy Kings College Road. Stał wpatrzony w rondo z ponurą twarzą i rękami wciśniętymi w kieszenie dżinsów.

Wygląda tak absurdalnie młodo, pomyślał Roland, puszczając dłoń Rebeki i dysząc ciężko. Powietrze wydawało się niematerialne, bieg pozostawił mu palący posmak miedzi w gardle.

Nigdzie nie było widać Toma, choć to on mógł zaszeleścić w zaroślach.

Evan powoli odwrócił się do nich. Miał mokre policzki i rzęsy pozlepiane w wilgotne strąki. Rebecca wydała jęk cichego protestu i rzuciła mu się w ramiona. Roland skoncentrował się na oddychaniu, zżerany zazdrością o okazywane i przyjmowane uczucie. Nienawidził siebie za to, ale silne ramię objęło również jego i wtedy wszystko było dobrze.

Kiedy odsunęli się od siebie, trzymając się za ręce, popatrzyli na rondo. Im bliżej Ciemności znajdowały się latarnie uliczne, tym bardziej ich blask bladł i zanikał, aż wreszcie Mrok pożarł ich światło całkowicie. Masywna, usiana wieżyczkami sylwetka Kolegium uniwersyteckiego, którą zazwyczaj widać było nad parkiem, tej nocy nie odcinała się na tle bezgwiezdnego nieba.

Roland spojrzał na zegarek. Jedenasta czterdzieści sześć. Czternaście minut.

– Słuchaj – rzekł do Evana tego popołudnia – czy nie moglibyśmy pójść tam wcześniej, na przykład przed zachodem słońca, wezwać tę boginię, wyjaśnić jej wszystko, pójść do domu i poczekać, aż ona to załatwi?

Evan odpowiedział mu, jak często bywało, kolejnym pytaniem.

– I mamy kazać bogini czekać, bo tak nam jest wygodnie? – Sam odpowiedział sobie na to pytanie: – Nie. Wezwiemy ją, kiedy będziemy jej potrzebować. – Uśmiechnął się na widok rozczarowanej miny Rolanda. – Jest takie powiedzenie z dawnych wierzeń, które przeszło do nowych: bogowie pomagają tym, którzy sami sobie pomagają.