Выбрать главу

I to jest mniej więcej sedno rzeczy, dodał w duchu. Nie musi przecież wierzyć w to wszystko. Poradzi sobie z tym tak jak niemal ze wszystkimi innymi kłopotami, które przez lata sprawiało mu życie – po prostu nie stawiając czoła problemowi i unosząc się bezwolnie na fali życia. Wątpił nawet, czy zdobędzie się choćby na atak histerii, do jakiego czułaby się uprawniona każda normalna osoba. Któregoś dnia, pomyślał, gdy Rebecca skręciła na południe, powinienem wyrobić sobie kręgosłup.

Dziki, rozrośnięty krzew różany, wychodzący poza ogrodzenie, wczepił się w podkoszulek Rolanda i nie chciał puścić. Mężczyzna szarpnął, krzak trzymał.

– Zaczekaj chwilkę, Rebecco, nie chciałbym rozedrzeć… – Odwrócił głowę i stanął oko w oko z malusieńką osobą, bezpłciową, tak mu się wydawało, która uczepiła się jego podkoszulka miniaturowymi rękami, jednocześnie oplatając gałąź krzewu brązowozielonymi nóżkami. Gdy próbował się wyplątać, wyszczerzyła do niego złośliwie zęby. Krzew różany kołysał się w obie strony, lecz istotka nie rozluźniła ani jednego, ani drugiego chwytu.

Rebecca przyjrzała jej się z bliska.

– Masz natychmiast puścić! – rozkazała.

Stworzenie pokazało zaskakująco różowy język.

– Ten człowiek jest bardem – ostrzegła – i jeśli go nie wypuścisz, ułoży piosenkę o tym, co robisz z chrząszczami.

Istotka zrobiła obrażoną minę i puściła go. Roland zauważył, że jej szpony były niemal tak długie jak palce. Istotka wzniosła jeden palec w górę w obraźliwym geście, czmychnęła w dół po gałęzi i znikła im z oczu.

– A co ten stwór robi z chrząszczami? – spytał Roland, gdy zaczęli iść.

– Nie wiem. – Rebecca wzruszyła ramionami i spojrzała na niego bardzo poważnie. – Nie wolno pozwolić, żeby małemu ludkowi cokolwiek uchodziło na sucho, bo im częściej im się to udaje, tym więcej płatają figli. Wkrótce nie mielibyśmy chwili spokoju. Ani odrobiny.

Oczami wyobraźni Roland ujrzał nagle własne mieszkanie, w którym roiło się od tycich, tyciuteńkich mężczyzn i kobiet, z których każde miało tyci, tyciuteńki mózg i tycie, tyciutenkie, przeciwstawne kciuki. A ja myślałem, że karaluchy to problem…

Wyszli na Harbord Street w odległości przecznicy od Spadiny i szli w stronę świateł.

– Rebecco, dokąd idziemy?

– Zobaczyć się z duchem.

– Nie, miałem na myśli to, do jakiego miejsca w mieście.

– Och. – Zrobiła głęboki wdech i dokładnie wymówiła każdą sylabę: – Na uniwersytet. – Miała tak w zwyczaju, gdy musiała wypowiedzieć słowo dłuższe od dwusylabowego.

Uniwersytet Toronto zajmował duży obszar w centrum miasta, jego stare, spowite bluszczem gmachy kontrastowały interesująco z młodymi, ubranymi w dżinsowe ubrania studentami. Skraj tego obszaru przecięli w drodze na spotkanie z panią Ruth. Teraz ich celem było jego serce.

– Nie wiedziałem, że na uniwersytecie jest duch.

– Naprawdę?

Latarnia na ulicy wyraźnie oświetliła pełne niedowierzania spojrzenie dziewczyny. Roland poczuł się tak, jakby powiedział, że nie wie, z której strony wstaje rano słońce.

– Ależ on jest słynny. Był w telewizji.

– Duch był w telewizji?

Zastanowiła się nad tym, czekając na zmianę świateł.

– Nie – przyznała. – Ale opowiadano jego historię. – Pomyślała jeszcze chwilę. – Nie opowiedzieli jej zbyt dobrze. Pomylili wiele spraw. Nie sądzę, żeby w ogóle rozmawiali z Iwanem.

– Iwan? – Tak ma na imię?

– Aha. – Światło zmieniło się i dziewczyna wzięła go za rękę. – Chodźmy.

To przejście przez Spadinę było całkowicie odmienne od pierwszego. Rebecca szła szybko, lecz zachowywała spokój. Roland był zdziwiony tą różnicą.

– Rebecco?

– Słucham? – Nie spuszczała oczu ze znaku z napisem: „Idź”, do którego się zbliżali.

– Co robisz, kiedy nie ma żadnych świateł?

– Podchodzę do rogu i rozglądam się obie strony, nie biegnę, bo mogłabym się przewrócić. Tylko że się nie przewracam, ale Daru twierdzi, że mogłoby się tak stać. Albo używam magicznego przejścia.

– Magicznego przejścia?

– No wiesz. – Kiedy stanęli na krawężniku, odwróciła się do niego z uśmiechem. – Z takimi dużymi żółtymi światłami i pasami na jezdni, gdzie wysuwasz palec i samochody się zatrzymują.

Roland uświadomił sobie, że miała na myśli przejścia dla pieszych, choć równie dobrze można było je nazwać magicznymi przejściami. Osobiście za każdym razem, kiedy wystawiał palec, obawiał się, że go straci; że jakiś palant w firebirdzie przejedzie obok jak wariat i mu go urwie.

– Wiesz, Rebecco, ten twój duch…

– To nie jest mój duch. To duch uniwersytecki.

– Mnie to obojętne… Czy on nie jest, hmm… – Roland szukał słowa. W głowie przesuwało mu się mnóstwo filmów o duchach z ziejącymi ranami i szarożółtymi czaszkami, które było widać przez rozkładające się ciało. Wreszcie znalazł słowo ze słownika Rebeki: -…glutowaty?

Rebecca zrozumiała i potrząsnęła głową.

– Ależ, skąd. Czasami jest nieco mglisty, ale nie glutowaty. To naprawdę smutna historia.

– Jeśli mam go spotkać… – Roland nie był szczególnie tym zachwycony, bo nie lubił fikcyjnych umarlaków, którzy nie chcieli pozostawać przyzwoicie martwi, więc nie wiedział, jak zareaguje w prawdziwym życiu -…to może lepiej opowiedz mi o nim.

– Przypomnę sobie lepiej na siedząco, bo wtedy nie będę musiała myśleć jednocześnie o chodzeniu.

Znajdowali się już na terenie miasteczka uniwersyteckiego i Roland uprzejmie wskazał jej miejsce na murawie otaczającej bibliotekę. Pomiędzy latarniami na ulicy i reflektorami na budynku cienie nie miały najmniejszych szans, a wyschnięty, brązowy trawnik wyglądał tak samo groźnie jak talerz pszennych płatków śniadaniowych. Większość studentów wyjechała do domów na lato, więc okolica świeciła pustkami.

Rebecca usiadła, stawiając obok siebie torbę z nożem. Zaczekała cierpliwie, aż Roland się usadowi, i zaczęła.

– Nazywa się Iwan Reznikow i jest kamieniarzem. To znaczy, że robi domy i inne rzeczy z kamienia. Właściwie to już nie robi, ale kiedyś robił. – Przerwała, Roland pokiwał głową i podjęła wątek: – Urodził się w Rosji, ale jest w Kanadzie od tak dawna, że teraz jest już Kanadyjczykiem. Jest duchem od ponad stu lat.

– Ale jak stał się duchem?

– Umarł.

Ona tego nie robi celowo, upomniał się Roland i zachowując spokój w głosie, zapytał:

– Jak umarł?

– Przyjaciel go zadźgał i zrzucił ze schodów, i zwłoki wpadły do szybu wentylacyjnego, i nikt nie wiedział, gdzie on jest, i nikt nie szukał, bo to był tylko jakiś biedny, głupi Rosjanin i nikomu nie zależało.

W tych ostatnich kilku słowach Roland usłyszał głos kamieniarza.

– Widzisz, jego przyjaciel zrobił gargulca, który był do niego podobny, a Iwan się wściekł i zaczął robić takiego, który wyglądał jak jego przyjaciel. Prawdę mówiąc on wcale nie jest do niego podobny, więc myślę, że miał powód, żeby się wściec. W każdym razie zobaczył swego przyjaciela, tylko że wtedy już nie byli prawdziwymi przyjaciółmi, ze swoją dziewczyną – nazywała się Susie i dużo o niej opowiadał – i zazgrzytał zębami, a ona spytała: „Co to za dźwięk?”, a przyjaciel odpowiedział, „To tylko wiatr”, zupełnie jak w tej historii o siostrze Annę.

W tym momencie Roland zupełnie stracił wątek, ale pokiwał głową.