Выбрать главу

— Jasne — chyba odpowiedziałem.

Kolejna czerń. Absolutna. Spieczone, kruche miejsce/rzecz nieokreślonej wielkości/trwania. Znajdowałem się w nim i vice versa — równomiernie rozmieszczony i całkowicie zawarty przez/w koszmarnym systemie o świadomości na poziomie C i z chłodem pragnieniem gorącem chłodem pragnieniem gorącem jako okresowym ułamkiem dziesiętnym pojawiającym się wszędzie/gdzieniegdzie na płaszczyźnie rzutowej otaczającej…

Przebłyski i wyobrażenia… — Czy mnie słyszysz, Fred? Czy mnie słyszysz, Fred? — Woda ściekająca mi do gardła. Kolejna czerń. Błysk. Woda na twarzy, w ustach. Ruch. Cienie. Jęk… Jęk. Cienie, bledsza czerń. Błysk. Błyski Światło poprzez rozchylone rzęsy, nikłe. Przesuwająca się poniżej ziemia. Mój jęk.

— Czy mnie słyszysz, Fred?

— Tak — odpowiedziałem — tak…

Ruch ustał. Usłyszałem rozmowę w języku, którego nie znałem. Następnie ziemia uniosła się. Złożono mnie na niej.

Nie śpisz? Czy mnie słyszysz?

— Tak, tak. Już powiedziałem „tak”. Ile razy…

— Tak, wygląda, że nie śpi — ten niepotrzebny komentarz głosem, w którym rozpoznałem mego przyjaciela wombata.

Było tam więcej niż jeden głos, ale z powodu tego, że leżałem pod kątem, nie widziałem rozmówców. A odwrócenie głowy sprawiało zbyt wielki kłopot. Otworzyłem jednak oczy i zobaczyłem, że ziemia jest płaska i zaróżowiona, chociaż nie zmiękczona, pierwszymi niskimi płomieniami poranka.

Wszystkie wydarzenia poprzedniego dnia powoli wychynęły z miejsca, w którym leżą wspomnienia, gdy się ich nie używa. Zarówno one, jak i wysnuty z nich morał były w równym stopniu co zdrętwienie mięśni odpowiedzialne za moją niechęć do odwrócenia się i spojrzenia na moich towarzyszy. I nie było mi źle tak leżeć. Jeśli poczekam wystarczająco długo, to może mógłbym odejść i wrócić w innym miejscu.

— Słuchaj — odezwał się nieznany głos — zechciałbyś zjeść kanapkę z masłem orzechowym?

Kawałki roztrzaskanej zadumy opadły wokół mnie. Dusząc się, zyskałem nową perspektywę na ziemię i kładące się na niej długie cienie.

Z powodu dziwnego zarysu, któremu się przyglądałem, nie byłem całkowicie zaskoczony, gdy podniosłem głowę i zobaczyłem prawie dwumetrowego kangura stojącego obok wombata. Przyglądając mi się przez ciemne okulary wyjął z torby na brzuchu torebkę z kanapką.

— Masło orzechowe jest bogate w proteiny — powiedział.

CZTERY

Wisząc tak sobie jakieś dwadzieścia czy trzydzieści tysięcy kilometrów nad Kalifornią, znajdowałem się w doskonałej pozycji, żeby — gdyby takie wydarzenie miało nastąpić — z zajęciem obserwować, jak półwysep odrywa się od lądu, odpływa i znika pod falami Pacyfiku. Niestety, nic takiego się nie stało. Zamiast tego odpłynął cały świat. Pojazd znajdował się na orbicie, a przedmiot mojego zainteresowania przesuwał się za moimi plecami.

Z drugiej jednak strony przy tym tempie wydarzeń wydawało się całkiem możliwe, że uskok San Andreas będzie jeszcze miał kilka okazji, żeby dać mi upragnione widowisko, dostarczając jednocześnie jakiemuś Donnelly’emu z odległej przyszłości materiału na książkę o osobliwościach tego przedpotopowego świata i jego po mistrzowsku zaplanowanym przeminięciu. Kiedy nie ma się nic lepszego do roboty, zawsze można mieć nadzieję.

Gdy tak sobie — przypuszczalnie — odpoczywałem i jednym uchem słuchałem ożywionej wymiany dźwięków między Charvem i Ragmą, spoczywając obok iluminatora, przez który przyglądałem się Ziemi i rozciągającej się za nią upstrzonej gwiazdami przestrzeni, ogarnęło mnie wspaniałe uczucie biorące się niewątpliwie z ustąpienia wcześniejszych dolegliwości, nieomal metafizycznego zaspokojenia moich akrofilskich skłonności i ogólnego zmęczenia, które wolno i delikatnie rozpływało mi się po ciele jakby cudownie powoli spadały na mnie wielkie płatki śniegu. Nigdy dotąd nie byłem jeszcze na takiej wysokości: chłonąłem odległości i z wysiłkiem ogarniałem nowe perspektywy, oszołomiony przestrzenią, przestrzenią i całą tą przestrzenią. Dosięgło mnie wtedy piękno podstawowych rzeczy, rzeczy takich, jakimi są i jakimi mogłyby być, i przypomniałem sobie wierszyk, który wymyśliłem dawno temu, z żalem rezygnując ze specjalizacji matematycznej, żeby nie ukończyć studiów:

Jedynie Łobaczewski widział nagą Piękność sam. Tu ma wcięcie, tu ma wcięcie, a wypukłość tam. Drażniąco się zbiegają jej równolegle rowki W sposób niepupiczny I mniej niż sto osiemdziesiąt stopni Ma jej trójkąt fantastyczny. Riemann o jej symetrii podwójnej trąbki wcale nie marzył. Bo większą estymą prostsze krzywizny tęgich Teutonek darzył. Elipsa jest niezła na całej swej długości, Lecz skromności, precz! Jeśli mam bez odzienia ujrzeć cud Piękności, To w hiperbolach cała rzecz. Słyszałem, że krzywizny rządzą światem I nic w nim nie ma prostego, Zanim umrę, chciałbym zatem Spojrzeć nań oczyma Łobaczewskiego.

Czułem wielką senność. Co chwila zapadałem w niebyt i nie wiedziałem, ile upłynęło czasu. Mój zegarek oczywiście do niczego się nie nadawał. Jednak opierałem się ponownej fali nieświadomości, aby zarówno przedłużyć estetyczną ekstazę, jak i nie tracić orientacji w toczących się wokół mnie wydarzeniach.

Nie byłem pewien, czy moi wybawiciele wiedzą, że nie śpię. Byłem zwrócony do nich plecami, spoczywając w lekko ograniczającej ruchy podobnej do hamaka, miękkiej plecionce. A nawet jeśli wiedzieli, to fakt, że rozmawiali w nieziemskim języku, dawał im niewątpliwie poczucie izolacji. Jakiś czas przedtem zdałem sobie powoli sprawę, że to, co zaskoczyłoby ich najbardziej, mnie zaskoczyło w jeszcze większym stopniu. Było to odkrycie, że jeśli nieco skupiałem rozproszoną uwagę, rozumiałem, co mówią.

Trudno opisać to zjawisko lepiej, ale spróbuję: jeśli wsłuchiwałem się w ich słowa, to odpływały jak nieuchwytne pojedyncze ryby w liczącej tysiące sztuk ławicy. Jeśli jednak po prostu przyglądałem się wodzie, dostrzegałem zmieniające się zarysy, falowanie, jej rozbryzgi wody i lśnienie. Podobnie potrafiłem zrozumieć, co mówią. Nie miałem pojęcia w jaki sposób.

Po pewnym czasie przestałem się tym przejmować, bo ich dialog był dość monotonny — Znacznie bardziej zajmujące było rozważenie skróconej cykloidy opisywanej przez górę Chimborazo widzianą znad Bieguna Południowego, obserwowanie, jak ta część płaszczyzny porusza się do tyłu względem orbitalnego ruchu ciała.

Moje myśli nagle mnie zaniepokoiły. Skąd tak naprawdę wzięła się ta ostatnia? Brzmiała pięknie, ale czy to ja byłem jej autorem? Czy puścił jakiś zawór w mej podświadomości uwalniając rzekę libido, która z brzegów, między którymi pędziła, odrywała wielkie kawały mieszanej materii i osadzała je lśniącymi warstwami szlamu tam, gdzie zwykle wypoczywam? A może to zjawisko telepatyczne — ja psychicznie bezbronny, a na przestrzeni tysięcy mil wokół mnie jedyne inne umysły należą do Obcych? Czy jeden z nich to logofil?

Ale jakoś nie wydawało się, że tak jest. Byłem na przykład pewien, że mojego rozumienia języka nie zawdzięczam telepatii. Mowa ta coraz bardziej się wyostrzała — teraz chwytałem już pojedyncze słowa i zwroty, a nie wyciągi ich znaczenia. W jakiś sposób znalem ten język, znaczenie jego dźwięków. Po prostu czytałem w ich myślach.