— Dobrze. Kiedy to było?
— Och, w jakich tydzień po twoim wyjeździe. Dostałem twoją kartkę z Tokio.
— Rozumiem. To wszystko?
— Nie, do cholery. To był dopiero początek.
Pociągnąłem jeszcze jeden potężny ryk. — Nadler wrócił następnego dnia pytając, czy sobie jeszcze coś przypomniałem. Już poprzednio dał mi numer, żebym zadzwonił, jak mi się coś przypomni albo jeśli odezwiesz się do mnie, więc się rozzłościłem. Powiedziałem, że nie, i go spławiłem. Potem znów przyszedł dziś rano, żeby wbić mi do głowy, że jeśli pójdę na współpracę, to dla twojego dobra, i że możesz mieć kłopoty, a ja będąc szczery mogę ci pomóc. Powiedział, że zanim dowiedzieli się o twoich kłopotach z operą w Sydney, zniknąłeś na pustyni. Co takiego stało się w Sydney?
— Później, później. Mów dalej. Chyba że to wszystko.
— Nie, nie. Znów się rozzłościłem, jeszcze raz odmówiłem i jeśli o niego chodzi, to na razie koniec. Ale dowiadywali się jeszcze inni. Miałem co najmniej pięć telefonów od ludzi, którzy twierdzili, że po prostu muszą się z tobą skontaktować, że to bardzo ważne. Nikt jednak nie powiedział, dlaczego. Ani nie zostawił żadnego tropu.
— Co to znaczy? Próbowałeś do nich dotrzeć?
— Ja nie, ale ten detektyw tak.
— Detektyw?
— Właśnie do tego zmierzałem. W ciągu ostatnich dwóch tygodni trzy razy mi się włamywano i przetrząsano mieszkanie. Oczywiście wezwałem gliniarzy. Nie widziałem żadnego związku z telefonami, ale po trzecim razie detektyw zapytał mnie, czy nie przytrafiło mi się ostatnio coś niezwykłego. Więc wspomniałem, że ciągle dzwonią jacyś dziwni ludzie i pytają o znajomego, który wyjechał. Kilku z nich zostawiło numery telefonów. Uważał, że warto je sprawdzić. Rozmawiałem z nim jednak wczoraj i dowiedziałem się, że nic nie wypłynęło. Wszystkie były numerami telefonów publicznych.
— Czy coś ci zginęło?
— Nie. Jego też to zaniepokoiło.
— Rozumiem — powiedziałem powoli sącząc płyn. — Czy ktoś zwracał się do ciebie bezpośrednio z niezwykłymi pytaniami nie dotyczącymi mnie? Szczególnie o ten kamień Bylera?
— Nie. Ale może cię zainteresuje, że podczas twojej nieobecności było włamanie do jego laboratorium. Nikt nie potrafił powiedzieć, czy czegoś brakuje. Ale wracając do twojego innego pytania, mimo że nikt nie pytał mnie o kamień, ktoś próbował w jakimś celu do mnie dotrzeć. Może miało to związek z włamaniem i przeszukaniem mieszkania. Nie wiem. Ale przez kilka dni wydawało mi się, że ktoś za mną chodzi. Z początku nie zwracałem na to uwagi. Właściwie pomyślałem o nim dopiero wtedy, kiedy wszystko się zaczęło. Ten sam człowiek, niespecjalnie natrętny, ale zawsze gdzieś w pobliżu. Nigdy nie podszedł na tyle blisko, żebym mógł się mu dobrze przyjrzeć. Z początku myślałem, że to nerwy. Później oczywiście mi się przypomniał, było jednak już za późno. Zniknął, kiedy policja zaczęła interesować się mną i tym budynkiem.
Wypił duszkiem resztę alkoholu, a i ja skończyłem swój.
— To właściwie wszystko — powiedział. Zrobię nam jeszcze po jednym, a potem opowiesz mi, co wiesz.
— Jasne.
Zapaliłem papierosa i zamyśliłem się. Musiała być w tym wszystkim jakaś logika i wydawało się prawdopodobne, że kluczem jest tu gwiezdny kamień. Za dużo było pobocznych działań, żeby spróbować je oddzielić i pojedynczo zanalizować. Gdybym jednak wiedział o kamieniu więcej, to czułem, że te ostatnie wydarzenia mogłyby zacząć nabierać właściwej perspektywy. W ten sposób powstała moja lista priorytetów.
Hal wrócił z drinkami, podał mi mój i usiadł.
— Dobra — powiedział — biorąc pod uwagę wszystko, co się tu działo, jestem gotów uwierzyć we wszystko, co masz mi do powiedzenia.
Więc opowiedziałem mu prawie o wszystkim, co się wydarzyło od mojego wyjazdu.
— Nie wierzę ci — powiedział, kiedy skończyłem.
— Nie potrafię przekazać ci moich wspomnień w lepszym stanie.
— Dobrze, dobrze — powiedział. — To jest niesamowite. Tak jak ty. Bez obrazy. Zamulę sobie jeszcze trochę mózg i spróbuję się nad tym zastanowić. Zaraz wracam.
Jeszcze raz odświeżył nam drinki. Było mi już wszystko jedno. Kiedy mówiłem, straciłem rachubę.
— Mówiłeś poważnie? — odezwał się w końcu.
— Tak.
— To ci faceci prawdopodobnie jeszcze są w twoim mieszkaniu.
— Możliwe.
— To czemu nie dzwonisz na policję?
— Cholera, z tego, co wiem, to właśnie może być policja.
— Pijąc zdrowie królowej w taki sposób?
— To mogła być królowa zjazdu uczniów ich dawnej alma mater. Nie wiem. Wolałbym, żeby nikt nie wiedział o moim powrocie, póki nie dowiem się czegoś więcej i nie będę miał trochę czasu na zastanowienie.
— Dobra. Gęba na kłódkę. Jak mogę ci pomóc?
— Pomyśl. Podobno od czasu do czasu wiewasz oryginalne pomysły. Wymyśl coś.
— W porządku — powiedział. — Zastanawiałem się nad tym. Wydaje się, że Wszystko wskazuje na model gwiezdnego kamienia. Dlaczego on jest taki ważny?
— Poddaję się. Powiedz mi.
— Nie wiem. Ale weźmy pod uwagę wszystko, co o nim wiadomo.
— Dobra. Oryginał dostaliśmy jako pożyczkę w ramach tej umowy o wymianie kulturalnej. Jest opisywany jako relikt, obiekt o nieznanym zastosowaniu — choć najprawdopodobniej dekoracyjnym — znaleziony w ruinach martwej cywilizacji. Wygląda na syntetyczny. Jeśli tak jest, to może być najstarszym wytworem inteligencji w galaktyce.
— Co czyni go bezcennym.
— Naturalnie.
— Jeśli zostałby tu zagubiony lub zniszczony, mogliby nas wykopać z programu wymiany.
— To chyba możliwe…
— „Chyba”, do cholery! To zupełnie realne. Sprawdziłem. W bibliotece jest już pełne tłumaczenie układu, a ja byłem na tyle ciekawy, żeby je przeczytać. Odbyłoby się przesłuchanie i inni członkowie głosowaliby nad naszym wykluczeniem.
— Dobrze, że nie został zgubiony albo zniszczony.
— Tak. Wspaniale.
— Jak Byler mógł uzyskać do niego dostęp?
— Ciągle stawiałbym na samą ONZ — że zwrócili się do niego o skonstruowanie duplikatu do celów wystawienniczych, on go wykonał, a potem się pomieszało.
— Nie rozumiem, jak mogłoby się pomieszać coś tak ważnego.
— To przypuśćmy, że stało się tak celowo.
— Jak to?
— Powiedzmy, że wypożyczyli mu go, a Byler zamiast oryginału i kopii zwrócił dwie kopie. Potrafię sobie wyobrazić, że chciał go zatrzymać i jak najdłużej badać. Mógł go oddać po skończeniu badań lub gdyby go złapano, i twierdzić, że zrobił prosty błąd. Nie zrobiono by wokół tego wrzawy, skoro całe przedsięwzięcie jest aż tak tajne. A może jestem zbyt przebiegły. Może cały czas był mu normalnie wypożyczony do badań na ich zamówienie. Cokolwiek to było, przypuśćmy, że miał oryginał aż do niedawna.
— No dobra, powiedzmy.
— Potem zaginął. Albo pomieszał się i został wyrzucony z gorszymi replikami, albo pomyłkowo dostaliśmy go my…
— Ty go dostałeś, ty — wtrąciłem — i nie pomyłkowo.
— Paul też doszedł do tego wniosku — ciągnął nie zwracając uwagi na to, że przypisałem mu winę. — Wpadł w panikę, zaczął szukać i przy okazji nas pobił.