Выбрать главу

Później wypiłem sok, zjadłem grzankę z dwoma jajkami i wziąłem sobie kawę do salonu. Hal nadal pochrapywał. Walnąłem się na kanapę. Zapaliłem papierosa. Wypiłem kawę.

Kofeina, nikotyna, zabawy cukrów we krwi — nie wiem, co rozbiło ciemną bańkę, kiedy tak siedziałem zbierając siebie i ranek do kupy.

Bez względu na to, co było tego przyczyną, to co przytrafiło mi się zamiast zwykłych, spontanicznych snów, wróciło do mnie między zaciągnięciem się i łykiem. Było o wiele wyraźniejsze niż nocne seanse z potworami sponsorowane przez moje id.

Postanowiwszy już wcześniej przyjmować to, co dziwne, we właściwym duchu, ograniczyłem rozważania do treści. Miało to taki sam sens jak wiele innych rzeczy, które ostatnio przeżyłem, a odznaczało się dodatkową zaletą konieczności jakiegoś działania w chwili, gdy miałem już dosyć bycia przedmiotem działania innych.

Złożyłem więc koce i ułożyłem je w równą stertę z poduszką na wierzchu. Dopiłem kawę i postawiłem drugą na bardzo małym ogniu. Na wierzchu kredensu z różnymi szufladami zlokalizowałem papier i napisałem: „Hal — dzięki. Muszę coś zrobić. Przyszło mi to do głowy tej nocy. Bardzo dziwne. Zadzwonię za jakiś czas i powiem ci, co z tego wyszło. Mam nadzieję, że potem wszystko będzie długo i szczęśliwie. Fred. PS. Kawa jest na gazie.” Co załatwiało według mnie wszystko. Położyłem kartkę na drugim końcu kanapy.

Wyszedłem i skierowałem się do dworca autobusowego. Miałem przed sobą długą podróż. Przyjadę za późno, ale następnego dnia obejrzę sobie maszynę z Rhenniusa podczas zwykłych godzin zwiedzania i wymyślę jakiś sposób, żeby później przyjść na pokaz prywatny.

Co też zrobiłem.

Voila! Lincoln znów patrzył na prawo, a wszystko inne wydawało się na właściwym miejscu. Włożyłem centa do kieszeni, przestałem się huśtać i zacząłem się wspinać.

Gdy byłem w pół drogi, w uszach rozkwitły mi metalicznie gongi, mój system nerwowy zmienił się w galaretę, a ręce w kit. Wolny koniec liny miotał się na wszystkie strony. Może w coś uderzył albo wszedł w pole widzenia kamery. W tej chwili i tak był to problem akademicki.

Po chwili usłyszałem „Ręce do góry!”, co prawdopodobnie przyszło wołającemu na myśl o wiele łatwiej niż, powiedzmy, „Przestań wspinać się po linie i zejdź na dół nie dotykając maszyny!”

Uniosłem je więc szybko i to kilka razy.

Zanim zaczął grozić, że będzie strzelał, byłem już po drugiej stronie belki i przyglądałem się oknu. Gdybym mógł skoczyć, złapać, podciągnąć się, rzucić się poziomo przez półmetrowy otwór, jaki sobie zostawiłem, i wylądować na dachu tocząc się, miałbym sporą przewagę i mnóstwo napowietrznych tras do wyboru. Miałbym jakąś szansę.

Naprężyłem mięśnie.

— Będę strzelał! — powtórzył. Znajdował się prawie dokładnie pode mną.

Kiedy ruszyłem z miejsca, usłyszałem strzał, a w powietrzu pojawiły się odłamki szkła.

SZEŚĆ

Przez cienką linię do miejsca, gdzie tożsamość zaskakuje samą siebie, przeciągnął mnie gwizd pary wstrząsającej starymi rurami. Natychmiast stanąłem okoniem i spróbowałem wrócić, ale układ centralnego ogrzewania nie chciał mnie wypuścić. Tkwiąc z zamkniętymi oczyma w przedświadomości przywarłem do przemijającej Przyjemności bycia pozbawionym pamięci. Następnie zdałem sobie sprawę, że chce mi się pić, a potem, że coś twardego i niewygodnego wbija mi się w bok. Nie chciałem się obudzić.

Lecz krąg wrażeń się rozszerzał, wszystko zaczęło wskakiwać na swoje miejsce środek trwał niewzruszenie. Otworzyłeś oczy.

Tak…

Leżałem na podłodze, na materacu, w kącie krzykliwie urządzonego i znajdującego się w straszliwym nieładzie pokoju. Część bałaganu stanowiły czasopisma, butelki, niedopałki papierosów i przypadkowe części garderoby; na efekt krzykliwości składały się obrazy i plakaty przyklejone do ścian jak znaczki na paczce z zagranicy — kolorowe i przekrzywione. W drzwiach po prawej stronie wisiały sznury szklanych paciorków, odbijając chyba poranne światło padające z dużego okna naprzeciwko mnie. W jego promieniach wirowała złocista zamieć kurzu, wzniecona być może przez osiołka pogryzającego roślinę doniczkową stojącą na oknie. Rudy kot siedzący na parapecie mrugnął taksująco w moim kierunku żółtymi oczyma, po czym je zamknął.

Z jakiegoś miejsca znajdującego się na zewnątrz i poniżej okna dobiegały ciche dźwięki ruchu miejskiego. Poprzez wzór rysowany słońcem na zaciekach szyby widziałem górny róg ceglanego budynku na tyle odległego, że między nami na pewno musiała przebiegać ulica. Uczyniłem pierwszy tego ranka ruch przełknięcia na sucho i znów zdałem sobie sprawę, jak bardzo chce mi się pić. Powietrze było suche i cuchnęło zastarzałymi smrodami, z których pewne były mi znajome, inne natomiast egzotyczne.

Poruszyłem się lekko sprawdzając, co m-nie boli. Nieźle. Lekkie pulsowanie w zatokach, ale nie na tyle mocne, żeby zwiastować ból głowy. Przeciągnąłem się, czując się odrobinę sprawniejszy.

Odkryłem, że ostrym przedmiotem wrzynającym mi się w bok jest butelka, i to pusta. Skrzywiłem się przypominając sobie, jak się tam dostała. Ach tak, impreza… Była jakaś impreza…

Usiadłem. Zobaczyłem moje buty. Włożyłem je. Wstałem.

Woda… Przez kotarę z paciorków szło się do łazienki za rogiem. Tak.

Nim zdążyłem ruszyć w tym kierunku, osiołek odwrócił się, popatrzył na mnie i podszedł.

Powiedziałbym, że ułamek sekundy przedtem, nim mnie to spotkało, wiedziałem, co mnie spotka.

— Nadal jesteś zamroczony — odezwał się osiołek albo wydało mi się, że się odezwał, bo słowa dziwnie mi dzwoniły w głowie — więc ugaś pragnienie i umyj twarz. Nie używaj jednak tylnego okna jako drzwi. Mogłoby to pociągnąć za sobą pewne kłopoty. Proszę, abyś wrócił do tego pokoju, kiedy skończysz. Mam ci coś do posiedzenia.

Z miejsca leżącego poza zaskoczeniem powiedziałem: — Dobrze — poszedłem do łazienki i puściłem wodę.

Za oknem łazienki nie było nic szczególne podejrzanego. Nikogo w zasięgu wzroku, kto mógłby coś wiedzieć, nikogo, kto mógłby coś zrobić, gdybym postanowił przejść na sąsiedni budynek, a potem w górę, w górę i w miasto. Jeszcze nie miałem zamiaru tego robić, ale zacząłem się zastanawiać, czy osiołek nie jest panikarzem.

Okno… Wróciłem myślą do owego prostokąta czerni, huku wystrzału, do szkła. Rozdarłem kurtkę o framugę, a padając otarłem sobie ramię. Przetoczyłem się jeszcze kilka razy, wstałem i kuląc się pobiegłem…

W godzinę później znajdowałem się w jakimś barze w Village wykonując drugą część instrukcji. Nie za szybko jednak, ponieważ owo przelotne uczucie nadal mnie nie opuszczało i chciałem zachować zmysły na tyle długo, żeby przegrupować się emocjonalnie. Toteż zamówiłem piwo i powoli je sączyłem.

Lekkie podmuchy wiatru niosły po ulicach kawałki papieru. Zabłąkane płatki śniegu zmieniały się w mokre plamy w chwili zetknięcia z czymkolwiek. Potem ten stan przejściowy zniknął i zimne krople deszczu na przemian to pryskały, to kapały i w końcu zupełnie ustały, by za chwilę dryfować w plamach mgły.

Wiatr prześlizgujący się wokół drzwi gwizdał, a mnie zrobiło się chłodno nawet mimo kurtki. Dlatego kiedy po dziesięciu czy piętnastu minutach skończyłem piwo, poszedłem szukać jakiegoś cieplejszego baru. Tak sobie mówiłem, ale na jakimś prymitywniejszym poziomie nadal działał impuls ucieczki, pomagając mi w podjęciu tej decyzji.