W ciągu następnej godziny odwiedziłem jeszcze trzy bary, pijąc w każdym po piwie.
Po drodze wstąpiłem do sklepu i kupiłem butelkę, ponieważ było późno, a ja nie znosiłem nawalać się publicznie. Zacząłem zastanawiać się, gdzie spędzę noc. Postanowiłem, że złapię taksówkę, poproszę kierowcę, żeby znalazł mi jakiś hotel, i tam doprowadzę się do stanu krańcowego upojenia alkoholowego. Nie ma sensu zastanawiać się, jakie będą tego rezultaty, i nie trzeba się też śpieszyć. W tej chwili chciałem być otoczony ludźmi, ich głosami i ścianami odbijającymi blaszaną muzykę. Podczas gdy moje ostatnie wspomnienia z Australii były poplątane i zatarte, opuszczając salę miałem czysty wzrok i byłem napięty jak naciąg rakiety tenisowej. Jeszcze słyszałem trzask i kruchy brzęk szkła. Niedobrze jest myśleć o tym, jak do człowieka strzelano.
Piąty bar okazał się szczęśliwym miejscem. Trzy czy cztery stopnie poniżej poziomu ulicy, ciepły, pogrążony w przyjemnym mroku, wypełniony był wystarczającą ilością klientów, żeby zaspokoić moją potrzebę słyszenia dźwięków wydawanych przez ludzi, ale nie tak przepełniony, żeby cokolwiek miał mi za złe zajęcie stolika pod przeciwległą ścianą. Zdjąłem kurtkę i zapaliłem papierosa. Jakiś czas tu posiedzę.
W jakieś pół godziny później znalazł mnie więc właśnie tam. Udało mi się znacznie odprężyć, trochę zapomnieć i osiągnąć stan ciepła oraz wygody nie zważając na gwizd wiatru, kiedy przechodząca obok postać zatrzymała się, odwróciła i usiadła naprzeciw mnie.
Nawet nie podniosłem wzroku. Kątem oka zauważyłem, że to nie glina, i nie chciało mi się zwracać uwagi na czyjąś przypadkową obecność, szczególnie, że mógł to być pedał.
Siedzieliśmy tak bez ruchu prawie pół najeżonej minuty. Następnie coś błysnęło na blacie, a ja odruchowo spojrzałem.
Przede mną leżały trzy absolutnie jednoznaczne zdjęcia: dwie brunetki i jedna blondynka.
— Co byś powiedział na małą rozgrzewkę w taką zimną noc? — dobiegł mnie głos, który zmusił mój umysł do uwagi, a wzrok do uniesienia się o czterdzieści pięć stopni.
— Doktor Merimee! — powiedziałem.
— Ćśśś — syknął. — Udawaj, że patrzysz na zdjęcia!
Ten sam stary trencz, jedwabny szalik i beret… Ta sama długa cygarniczka… Oczy niewiarygodnej wielkości za szkłami, które nadal sprawiały na mnie wrażenie, że zaglądam do akwarium. Ile to już lat?
— Co ty tu robisz, do diabła? — spytałem.
— Oczywiście zbieram materiał na książkę. Cholera! Patrz na zdjęcia, Fred! Udawaj, że się im pilnie przyglądasz. Mówię poważnie. Jest niedobrze. Myślę, że z tobą.
Spojrzałem więc z powrotem na lśniące damy.
— Dlaczego niedobrze?
— Zdaje się, że łazi za tobą taki jeden.
— Gdzie on teraz jest?
— Po drugiej stronie ulicy. Kiedy ostatnio go widziałem, stał w jakichś drzwiach.
— Jak wygląda?
— Trudno powiedzieć. Ubrany odpowiednio do pogody. Wielki płaszcz. Naciągnięty kapelusz. Głowa pochylona do przodu. Średniego wzrostu albo trochę niższy. Możliwe że to jakiś osiłek.
Parsknąłem śmiechem.
— To mógłby być każdy. Skąd wiesz, że za mną chodzi?
— Zauważyłem cię ponad godzinę temu, kilka barów wcześniej. Tam jednak było dość tłoczno. Właśnie kiedy ruszyłem w twoim kierunku, wstałeś, żeby wyjść. Zawołałem, ale w tym hałasie mnie nie usłyszałeś. Nim zapłaciłem i wyszedłem, odszedłeś już spory kawałek. Ruszyłem za tobą i zobaczyłem, jak ten gość wychodzi z jakichś drzwi i robi to samo. Z początku nie zwróciłem na to uwagi, ale ty jakiś czas kluczyłeś, a on skręcał w tych samych miejscach. A kiedy znalazłeś następny bar, po prostu zatrzymał się i mu się przyglądał. Następnie wszedł w jakieś drzwi, zapalił papierosa, kaszlnął kilka razy i czekał obserwując wejście do baru. Poszedłem więc do następnego rogu. Była tam budka telefoniczna, więc wszedłem do środka i udając, że dzwonię, obserwowałem go. Nie zabawiłeś w tamtym barze zbyt długo, a kiedy poszedłeś dalej, on zrobił to samo. Nie podchodziłem do ciebie przez dwa następne bary, bo chciałem mieć pewność. Teraz ją mam. Jesteś śledzony.
— Dobra — rzekłem — kupuję.
— Twoje nonszalanckie pogodzenie się z sytuacją sprawia wrażenie, że nie jest ona całkowicie nieoczekiwana.
— Dokładnie.
— Czy chodzi tu o coś, w czym mógłbym pomóc?
— Jeśli masz na myśli przyczynę bólu głowy, to nie. Może jednak bezpośrednie sprawy…
— Jak na przykład wyprowadzenie cię stąd tak, żeby nie zauważył?
— O tym właśnie myślałem. Machnął zabandażowaną ręką.
— Nie ma sprawy. Pij spokojnie. Odpręż się. Załatwione. Udawaj, że oglądasz towar.
— Dlaczego?
— A dlaczego nie?
— Co ci się stało w rękę?
— Tak jakby wypadek z nożem rzeźnickim. Czy dali ci już dyplom?
— Nie. Nadal nad tym pracują, przyszedł kelner, położył przed doktorem serwetkę i postawił na niej drinka, wziął pieniądze, rzucił okiem na zdjęcia, puścił do mnie oko i wrócił do baru.
— Kiedy odchodziłem, myślałem, że przyszpiliłem cię z historii — powiedział unosząc kieliszek. Pociągnął łyczek, zacisnął usta, pociągnął jeszcze raz. — Co się stało?
— Uciekłem w archeologię.
— To niepewne. Miałeś za dużo zaliczeń z antropologii i historii starożytnej, żeby starczyło ci na dłużej.
— To prawda. Ale miałem spokojną przystań na czas drugiego semestru, a o to mi właśnie chodziło. Na jesieni wprowadzili geologię. Zakopałem się w niej na półtora roku. Do tego czasu otworzyło się kilka nowych obszarów.
Potrząsnął głową.
— Wyjątkowo absurdalne — powiedział.
— Dziękuję.
Pociągnąłem długi zimny łyk. Chrząknął.
— A właściwie jak poważna jest ta sytuacja?
— Tak od ręki powiedziałbym, że bardzo — choć wydaje się oparta na nieporozumieniu.
— To znaczy masz do czynienia z władzami czy osobami prywatnymi?
— Wydaje się, że z jednymi i z drugimi. Dlaczego? Zastanawiasz się, czy rzeczywiście mi pomóc?
— Nie, oczywiście, że nie! Usiłowałem ocenić wielkość opozycji.
— Przepraszam. Chyba jestem ci winien objaśnienie ryzyka…
Podniósł rękę, jakby chciał mi przerwać, ale ja mówiłem dalej.
— Nie mam pojęcia, kto mnie śledzi, ale przynajmniej dwóch ludzi zamieszanych w to wszystko wygląda na niebezpiecznych.
— Dobrze, to mi wystarcza — rzekł. — Jak zwykle jestem całkowicie odpowiedzialny za własne działanie i wybieram pomoc. Dosyć!
Wypiliśmy za jego pomoc. Z uśmiechem przetasował zdjęcia.
— Gdybyś chciał, naprawdę mógłbym ci załatwić noc z jedną z nich — powiedział.
— Dzięki. Dzisiaj jednak zamierzam się upić.
— Nie są to zajęcia wzajemnie się wykluczające.
— Dzisiaj tak.
— No cóż — wzruszył ramionami — nie zamierzam cię do niczego zmuszać. Po prostu wzbudziłeś moją gościnność. Sukces często tak na mnie działa.
— Sukces?
— Jesteś jedną z nielicznych znanych mi osób, jakie odniosły sukces.
— Ja? Dlaczego?
— Dokładnie wiesz, co robisz, i robisz to dobrze.
— Ale tak naprawdę to ja niewiele robię.
— I oczywiście ilość nic dla ciebie nie znaczy, tak samo jak znaczenie, które przypisują twoim działaniom inni. W moich oczach robi to z ciebie człowieka sukcesu.