— Nawet jeśli przyznam panu rację, to i tak przepisy wyraźnie mówią o złożeniu pracy doktorskiej. Sam czytałem.
— Tak. Istnieje jednak Święta ziemia: studium obszarów rytualnych, książka, którą złożył pan w wydawnictwie uniwersyteckim. Jest wystarczająco na temat, żeby potraktować ją jako rozprawę, doktorską z dziedziny antropologii.
— Ale ja w ogóle nie przedłożyłem jej władzom wydziałowym.
— Nie, ale redaktor zasięgnął opinii doktora Lawrence’a na jej temat. Między innymi stwierdził on, że może zostać uznana za pracę doktorską.
— Przygwożdżę pana w tej kwestii na rozprawie sądowej. Ale proszę mówić dalej. Jestem zafascynowany. Proszę mi powiedzieć, jak mi poszło na ustnych.
— No cóż — powiedział umykając wzrokiem — profesorowie, którzy stanowiliby pańską komisję egzaminacyjną, zgodzili się jednogłośnie na pominięcie w pana przypadku egzaminów ustnych. Jest tu pan od tak dawna i znają pana tak dobrze, że uznali je za niepotrzebną formalność. Poza tym dwóch z nich było kiedyś z panem na jednym roku i trochę się dziwnie z tego powodu czuli.
— Ja myślę. Niech sam skończę. Władze odpowiednich wydziałów filologicznych stwierdziły, że uczęszczałem na wystarczającą ilość zajęć, żeby uzasadnić poświadczenie moich umiejętności czytania. Mam rację?
— Zasadniczo tak to było.
— Łatwiej mi było dać tytuł doktora niż magistra?
— Owszem.
Miałem ochotę uderzyć go jeszcze raz, ale to nie była odpowiedź. Walnąłem kilka razy pięścią w dłoń.
— Dlaczego? — zapytałem. — Wiem już, jak to zrobiliście, ale najważniejszą sprawą jest dlaczego? — Zacząłem chodzić po pokoju. — Od jakichś trzynastu lat płacę temu uniwersytetowi czesne i opłaty egzaminacyjne — jeśli się zastanowić i wszystko to do siebie dodać, powstanie niezła sumka — i ani razu nie sfałszowałem tu czeku czy coś w tym rodzaju. Zawsze dobrze mi się układało z wykładowcami, z działem administracyjnym i z innymi studentami. Poza wspinaczką nigdy nie byłem w poważnych kłopotach, niczym nie splamiłem imienia uczelni… Przepraszam. Usiłuję powiedzieć, że byłem dosyć uczciwym odbiorcą waszego towaru. I co się dzieje? Odwracam się, na chwilę wyjeżdżam z miasta, a wy wręczacie mi tytuł doktora. Czy po tak długim okresie korzystania z waszych usług zasługuję na takie traktowanie? Uważam, że to podłość, i żądam wyjaśnienia. Teraz! Czy naprawdę aż tak mnie pan nienawidzi?
— Uczucia nie miały z tym nic wspólnego — powiedział powoli unosząc rękę, aby dotknąć górnej części policzka. — Powiedziałem, że chcę się pana stąd pozbyć, bo nie pochwalam pańskiej postawy, pańskiego stylu. Nic się nie zmieniło. Ale ja nie brałem w tym udziału. W gruncie rzeczy przeciwstawiałem się temu. Znaleźliśmy się… hmm… pod presją.
— Pod jaką presją? — spytałem. Odwrócił się. — Nie sądzę, że powinienem o tym panu mówić.
— Owszem. Naprawdę. Proszę mi o tym opowiedzieć.
— No więc uniwersytet dostaje sporo pieniędzy od rządu. Stypendia, kontrakty naukowe…
— Wiem. No i co z tego?
— Zwykle nie wtrącają się w nasze sprawy.
— I tak powinno być.
— Czasami jednak mają coś do powiedzenia. A my wtedy słuchamy.
— Czy próbuje mi pan powiedzieć, że otrzymałem stopień naukowy na prośbę rządu?
— Żeby się nie rozwodzić, tak.
— Nie wierzę. Rząd nie robi takich rzeczy.
Wzruszył ramionami. Następnie odwrócił się i znów na mnie spojrzał.
— Kiedyś powiedziałbym to samo, ale teraz jestem mądrzejszy.
— Dlaczego im na tym zależało?
— Ciągle nie mam pojęcia.
— Trudno mi w to uwierzyć.
— Powiedziano mi, że przyczyna prośby ma charakter tajny. Powiedziano mi także, że sprawa jest dość pilna, i agent wyciągnął słowo „bezpieczeństwo”. Wiem tylko tyle.
Przestałem chodzić po pokoju. Wepchnąłem ręce do kieszeni. Wyjąłem je. Znalazłem papierosa i zapaliłem go. Śmiesznie smakował. Ale ostatnio wszystkie tak smakowały. Jak wszystko inne.
— Facet nazwiskiem Nadler — odezwał się. — Theodore Nadler. Pracuje w Departamencie Stanu. To on się z nami skontaktował i zaproponował… procedurę.
— Rozumiem — powiedziałem. — Czy to do niego próbował pan dzwonić, kiedy unieszkodliwiłem środek łączności?
— Tak.
Rzucił okiem na biurko, podszedł do niego, wziął fajkę i kapciuch.
— Tak — powtórzył nabijając fajkę. — Prosił, żebym się z nim skontaktował, jeśli pana zobaczę. Ponieważ zadbał pan o to, że nie mogę tego zrobić, proponuję, żeby sam pan do niego zadzwonił, jeśli chce pan poznać dalsze szczegóły.
Wsadził sobie fajkę między zęby, pochylił się do przodu i zapisał w bloczku numer. Oderwał kartkę i podał mi ją.
Wziąłem ją, popatrzyłem na poprzekręcane cyfry i włożyłem ją do kieszeni. Wexroth zapalił fajkę.
— I naprawdę pan nie wie, czego on ode mnie chce? — spytałem.
Odsunął fotel na właściwe miejsce i usiadł.
— Nie mam pojęcia.
— W każdym razie czuję się lepiej, że pana uderzyłem. Zobaczymy się w sądzie.
Odwróciłem się, żeby wyjść.
— Nie sądzę, żeby ktokolwiek przedtem chciał zabiegać o wyrok sądu nakazujący uniwersytetowi cofnięcie nadanego stopnia naukowego — powiedział. — To powinno być interesujące. Tymczasem mogę powiedzieć, że bez przykrości widzę koniec pańskiego trutniowania.
— Niech pan poczeka z obchodami — rzekłem. — Jeszcze nie skończyłem.
— Pan i Latający Holender — mruknął w chwili, gdy zamykałem drzwi.
Z mieszkania Merimeego opuściłem się na uliczkę, poszedłem do następnej przecznicy i skręciłem za róg. W kilka minut później siedziałem w jadącej do centrum taksówce. Wysiadłem przy sklepie odzieżowym, wszedłem do środka i kupiłem płaszcz. Było zimno, a kurtkę gdzieś zostawiłem. Stamtąd poszedłem do sali wystawowej. Miałem mnóstwo czasu i chciałem ustalić, jeśli to było możliwe, czy jestem śledzony.
W ogromnym pomieszczeniu z maszyną z Rhenniusa spędziłem prawie godzinę. Zastanawiałem się, czy moja poprzednia wizyta trafiła do porannych gazet. Nieważne. Zwracałem uwagę na poruszenia zwiedzających, na ustawienie czerech strażników — przedtem było tylko dwóch — na odległości do kilku wyjść, na wszystko. Nie potrafiłem określić, czy po drugiej stronie jednego z górnych okien założono już nową kratę. I tak nie miało to właściwie znaczenia. Nie zamierzałem próbować tej samej sztuczki drugi raz. Planowałem coś szybkiego i zupełnie odmiennego.
Pogrążony w rozmyślaniach, poszedłem na poszukiwanie kanapki i piwa — tego ostatniego na rzecz ewentualnego telepaty znajdującego się w pobliżu. Po drodze ciągle sprawdzałem i przekonałem się, że w tej chwili nie jestem obiektem widocznego zainteresowania. Znalazłem bar, wszedłem, zamówiłem i usiadłem, żeby zjeść i pomyśleć.
Pomysł przyszedł mi do głowy jednocześnie z podmuchem zimnego powietrza wpuszczonego przez kolejnego klienta. Natychmiast go odrzuciłem i nadal popijałem wołowinę piwem. Nie mogłem jednak wymyślić nic lepszego.
Zrehabilitowałem więc pomysł, odczyściłem go i obejrzałem sobie z każdej strony, jaka mi przyszła do głowy. Nic szczególnego, ale obawiałem się, że będzie mi to musiało wystarczyć.