Выбрать главу

— Panie, nic panu nie jest?

Dłoń na ramieniu — z tamtego snu czy z tego?

— Nic panu nie jest?

Wzdrygnąłem się. Przeciągnąłem dłonią po czole. Było wilgotne.

— Nie. Dzięki.

Spojrzałem na faceta. Starszy. Starannie ubrany. Może jedzie odwiedzić wnuki.

— Siedziałem po drugiej stronie przejścia — powiedział. — Wyglądało, jakby miał pan jakiś atak.

Przetarłem oczy, przeciągnąłem dłonią po włosach, dotknąłem podbródka i odkryłem, że jest wilgotny od śliny.

— Zły sen — odparłem. — Już w porządku. Dzięki za obudzenie.

Uśmiechnął się niepewnie, skinął głową i usiadł na swoim miejscu.

Cholera! Wydawało się, że musi to być jakiś skutek uboczny odwrócenia. Zapaliłem dziwnie smakującego papierosa i spojrzałem na zegarek. Rozszyfrowawszy odwrócony cyferblat i wziąwszy pod uwagę, że i tak pewnie źle chodzi, stwierdziłem, że drzemałem jakieś pół godziny. Obserwując przez okno mijające mile poczułem strach.

A co, jeśli to wszystko to jakiś upiorny żart, pomyłka czy nieporozumienie? To niewielkie wydarzenie pozostawiło po sobie strach, że spieprzyłem coś sobie w środku na poziomie, którego nie wziąłem jeszcze pod uwagę, że wewnątrz mnie mogą zachodzić drobne, nieodwracalne zmiany. Co prawda trochę późno na takie myśli. Uczyniłem wysiłek, by zachować wiarę w mojego przyjaciela, w zapis. Byłem pewien, że maszyna z Rhenniusa może w razie konieczności odkręcić to, co zaszło. Trzeba tylko kogoś, kto by rozumiał zasady jej działania.

Siedziałem przez długą chwilę mając nadzieję na jakąś odpowiedź. Doczekałem się jednak tylko jeszcze większej senności i w końcu snu. Tym razem było to wielkie, ciemne, spokojne coś, jakie ma być, bez wszelkich niestałości i niepokoju. Spałem całą noc aż do mojego przystanku. Dla odmiany odświeżony zstąpiłem na znajomy beton, zorientowałem otaczający mnie świat i poszedłem przez parking, boczną uliczkę i cztery kwartały zamkniętych sklepów.

Upewniłem się, że nikt za mną nie idzie, wszedłem do całodobowego barku i zjadłem dziwnie smakujący posiłek. Dziwnie, bo była to nędzna jadłodajnia, a jedzenie okazało się cudownie inne. Zjadłem dwa z ich osławionych hamburgerów i całą masę rozmokłych frytek. Ucztę uzupełniło kilka zwiędłych liści sałaty i kilka plasterków przejrzałego pomidora. Pożarłem wszystko z wilczym apetytem, zupełnie nie przejmując się, czy zaspokajam wszystkie swoje potrzeby żywieniowe. Był to najlepszy posiłek, jaki kiedykolwiek jadłem. Z wyjątkiem koktajlu mlecznego. Nie nadawał się do picia, więc go zostawiłem.

Potem wyszedłem. Odległość była spora, ale nie śpieszyło mi się, byłem wypoczęty, a moje siedzenie na jakiś czas miało dosyć transportu publicznego. Dotarcie do Woof & Warp zajęło mi prawie godzinę, ale noc była wymarzona do spacerów.

Sklep był oczywiście zamknięty, ale w mieszkaniu Ralpha na piętrze widziałem światło. Obszedłem budynek, wdrapałem się po rynnie i zajrzałem do okna. Siedział i czytał książkę, dobiegały mnie też ciche dźwięki kwartetu smyczkowego, nie wiem czyjego. Dobrze. To znaczy dobrze, że jest sam. Nie znoszę przeszkadzać jako trzeci.

Zastukałem w szybę.

Podniósł wzrok, przez chwilę patrzył, wstał i podszedł.

Okno uniosło się do góry.

— Cześć. Fred. Wchodź.

— Dzięki, Ralph. Co u ciebie?

— W porządku — odparł. — Interesy też dobrze idą.

— Świetnie.

Wlazłem do środka, zamknąłem okno, przeszedłem z Ralphem przez pokój. Przyjąłem drinka, którego smaku nie rozpoznałem, chociaż w dzbanku na stole wyglądał jak sok owocowy. Usiedliśmy, a ja nie czułem się szczególnie zdezorientowany. Ralph przemeblowuje swoje pokoje tak często, że i tak nigdy nie pamiętam ich układu. Ralph jest wysoki, żylasty, ma mnóstwo ciemnych włosów i się garbi. Bardzo dużo wie o sztuce. Uczy nawet na uniwersytecie wyplatania koszy.

— Jak ci się podobała Australia?

— Och, gdyby nie kilka nieszczęśliwych przypadków, mógłbym się świetnie bawić.

Jeszcze nie wiem.

— Jakich nieszczęśliwych przypadków?

— Później, później — powiedziałem. — Może kiedy indziej. Słuchaj, czy sprawiłoby ci duży kłopot przenocowanie mnie dzisiaj na zapleczu?

— Tylko wtedy, jeśli nie pokłócicie się z Woofem.

— Mamy umowę — odparłem. — On śpi z nosem pod ogonem, a ja dostaję koce.

— Kiedy byłeś ostatnim razem, wyszło na odwrót.

— I to właśnie doprowadziło do vi mowy.

— Zobaczymy, co będzie tym razem. Dopiero wróciłeś?

— No, tak i nie.

Objął dłońmi kolano i uśmiechnął się.

— Podziwiam twoje bezpośrednie podejście do sprawy, Fred. Nie ma w tobie nic wykrętnego czy zwodniczego.

— Zawsze jestem źle rozumiany — powiedziałem. — To brzemię uczciwego człowieka żyjącego w świecie niegodziwców. Tak, właśnie wróciłem, ale nie z Australii. Z Australii wróciłem dwa dni temu, potem wyjechałem i teraz wróciłem. Nie, nie wróciłem właśnie z Australii. Rozumiesz? Potrząsnął głową.

— Masz też prosty, niemal klasyczny styl. W jakie kłopoty wplątałeś się tym razem? Czy to rozzłoszczony mąż? Szalony terrorysta? Wierzyciel?

— Nic z tych rzeczy — odparłem.

— Gorzej? Czy lepiej?

— Bardziej skomplikowane. A co słyszałeś?

— Nic. Ale dzwonił do mnie twój opiekun.

— Kiedy?

— Trochę ponad tydzień temu. A potem znów dzisiaj rano.

— Czego chciał?

— Chciał się dowiedzieć, czy wiem, gdzie jesteś i czy nie miałem od ciebie wiadomości. W obu przypadkach zaprzeczyłem. Powiedział, że przyjedzie tu jakiś facet i będzie zadawał pytania. Uniwersytet byłby wdzięczny za moją współpracę. To było za pierwszym razem. Facet pojawił się trochę później, zadał mi te same pytania i otrzymał te same odpowiedzi.

— Czy nazywał się Nadler?

— Tak. Z Departamentu Stanu. Przynajmniej tak miał napisane w legitymacji. Dał mi numer telefonu i kazał zadzwonić, gdybyś się ze mną skontaktował.

— Nie rób tego.

Skrzywił się.

— Nie musiałeś tego mówić.

— Przepraszam.

Zasłuchałem się w smyczki.

— Potem już się ze mną nie kontaktował — skończył po pewnym czasie.

— Czego Wexroth chciał dziś rano?

— Miał te same pytania, trochę uaktualnione, i wiadomość.

— Dla mnie?

Skinął głową. Napił się.

— Co to za wiadomość?

— Gdybyś się ze mną skontaktował, miałem ci powiedzieć, że skończyłeś studia. Możesz odebrać dyplom w jego biurze.

— Co?

Zerwałem się na nogi, a część mojego drinka wylała mi się na mankiet koszuli.

— Tak powiedział: „skończył studia”.

— Nie mogą mi tego zrobić!

Wzruszył ramionami.

— Czy nie żartował? Może był nawalony? Powiedział dlaczego? W jaki sposób?

— Nie — to dotyczy każdego pytania — rzekł. — Wyglądało, że jest trzeźwy i mówi poważnie. Nawet to powtórzył.

— Cholera! — Zacząłem chodzić po pokoju. — Co oni sobie wyobrażają? Nie można człowiekowi tak wmusić stopnia naukowego.