— Niektórzy ich pragną.
— Ale oni nie mają zamrożonych wujów. Cholera! Ciekawe, co się stało? Nie widzę żadnej możliwości. Nigdy nie dałem im żadnej szansy. Jak, do diabła, mogli to zrobić?
— Nie wiem. Będziesz musiał go zapytać.
— A zapytam! Wierz mi, że zapytam! Pójdę tam z samego rana i przyłożę mu w oko!
— Czy to coś rozwiąże?
— Nie, ale zemsta pasuje do klasycznego stylu życia.
Usiadłem i dopiłem drinka. Muzyka grała i grała.
Później, przypomniawszy wesołookiemu seterowi irlandzkiemu pracującemu jako nocny stróż na parterze, że mamy umowę co do ogonów i kocy, walnąłem się na łóżko na zapleczu. Nawiedził mnie tam cudownie symboliczny i głęboki sen.
Przed wieloma laty przeczytałem zabawną książeczkę pod tytułem Kulisty świat napisaną przez matematyka o nazwisku Burger. Była to kontynuacja starego, klasycznego dzieła Abbotta Piaski świat, w którym istota z przestrzeni wyższego rzędu odwraca dwuwymiarowe stworzenia. Rasowe psy i kundle stanowiły swoje lustrzane odbicia. Były względem siebie symetryczne, ale nie przystające. Rasowe psy były rzadsze i droższe, a jedna dziewczynka bardzo chciała mieć takiego psa. Jej ojciec dopuścił jej kundelka do rasowego psa w nadziei, że szczenięta z takiego związku będą rasowe. Niestety, mimo dużego miotu wszystkie okazały się kundlami. Później jednak uprzejmy gość z przestrzeni wyższego rzędu zmienił je w psy rasowe obracając je w trzecim wymiarze. Chociaż dobrze zrozumiałem morał geometryczny, zafascynowało mnie w tej sprawie co innego. Próbowałem wyobrazić sobie owo parzenie się — dwa symetryczne, lecz nie przystające psy robiące to w dwóch wymiarach. Jedyna możliwa metoda wymagała jakiejś odmiany pozycji canis observa, którą sobie wyobraziłem obracającą się w dwuwymiarowej przestrzeni jak chrząszcz krętaczek. Powstała w ten sposób mandala pomagała mi się potem przez jakiś czas skupiać podczas medytacji na zajęciach z jogi. Wróciła teraz do mnie we śnie, w którym ze wszystkich stron otaczały mnie pary śmiertelnie poważnych, zwijających się i płodzących psów, robiących swoje w milczeniu, wirując, czasami szczypiąc się nawzajem w szyje. A potem spadł na mnie lodowaty wiatr, psy zniknęły, a ja poczułem zimno, samotność i strach.
Obudziłem się i stwierdziłem, że Woof ukradł mi koce, na których teraz spał w rogu pod piecem do wypalania ceramiki. Warcząc podszedłem do niego i odzyskałem koce. Próbował udawać, że to jakieś nieporozumienie, sukinsyn, ale ja wiedziałem lepiej i mu to powiedziałem. Kiedy później spojrzałem na niego, zobaczyłem wśród kurzu i skorup tylko jego ogon oraz żałosny wyraz pyska.
OSIEM
Czekali, żebym coś powiedział, żebym coś zrobił. Nie było jednak nic do powiedzenia czy zrobienia. Mieliśmy umrzeć i to wszystko. Spojrzałem przez okno po plaży do miejsca, gdzie morze układało na brzegu łupek, by za chwilę wszystko zniszczyć. Przypomniał mi się mój ostatni dzień i noc w Australii. Tylko że wtedy przyszedł Ragma oferując wyjście z sytuacji. W uczciwych łamigłówkach zawsze powinno być jakieś wyjście. Nie dostrzegłem jednak żadnej bramy w piasku i choćbym nie wiem, jak próbował, nie potrafiłem sprawić, żeby łamigłówka zrobiła się uczciwa.
— No i co, Fred? Masz coś dla nas, czy będziemy zaczynać? Teraz to zależy od ciebie.
Spojrzałem na Mary przywiązaną do krzesła. Próbowałem nie patrzeć na jej przestraszoną twarz, w jej oczy, ale mi się nie udało. Usłyszałem, jak u mojego boku zatrzymuje się ciężki oddech Hala, jak gdyby Hal spinał się do skoku. Lecz Jamie Buckler też to zauważył i poruszył lekko trzymanym w ręce pistoletem. Hal nie skoczył.
— Panie Zeemeister — odezwałem się — gdybym miał ten kamień, owiązałbym go kolorową wstążeczką i dałbym go panu. Gdybym wiedział, gdzie on jest, poszedłbym po niego albo bym panu powiedział. Nie chcę widzieć martwej Mary, martwego Hala i siebie. Proszę mnie zapytać o cokolwiek innego, a odpowiem natychmiast.
— Nic innego mnie nie zadowoli — powiedział i wziął do ręki szczypce.
Jeśli będziemy tak po prostu czekać na swoją kolej, będziemy torturowani i zabici. Gdybyśmy jednak znali odpowiedź i dali im ją, to i tak zostalibyśmy zabici. Tak czy owak…
Ale nie zamierzaliśmy bezczynnie się przyglądać. Wszyscy o tym wiedzieliśmy. Spróbujemy się na nich rzucić i Mary, Hal i ja przegramy.
Gdziekolwiek jesteś, czymkolwiek jesteś, jeśli możesz coś zrobić, zrób to teraz! — pomyślałem histerycznie.
Zeemeister chwycił dłoń Mary i pociągnął ją w górę. W chwili, kiedy sięgał szczypcami do jednego z palców, do pokoju za nim wpłynął duch minionego Bożego Narodzenia czy któryś z jego braci.
Wychodząc wielkimi krokami z Gmachu Jeffersona i klnąc z cicha postanowiłem, że następną osobą, której dam w oko, jest urzędnik Departamentu Stanu nazwiskiem Theodore Nadler. Obchodząc jednak fontannę i zmierzając w kierunku budynku związku studentów przypomniałem sobie, że nie zadzwoniłem do Hala, co mu obiecałem. Postanowiłem więc naprawić to niedopatrzenie przed telefonem do Nadlera na numer otrzymany od Wexrotha.
Przedtem wziąłem sobie kawę i pączka, dochodząc po trzynastu latach do wniosku, że aby związkowa ciecz nadawała się do picia, wystarczy jedynie odwrócić każdą jej cząsteczkę — lub każdą cząsteczkę pijącego. Zobaczyłem przy stoliku w kącie Ginny i moje dobre zamiary ulotniły się. Stanąłem i zacząłem się zwracać w tamtym kierunku. Wtem ktoś się poruszył i spostrzegłem, że Ginny jest z jakimś nieznajomym. Postanowiłem złapać ją kiedy indziej i poszedłem do niszy z telefonami. Wszystkie aparaty były jednak zajęte, więc sączyłem kawę i czekałem. Krok, krok. Łyk, łyk.
Usłyszałem zza pleców: — Hej, Cassidy! Chodź, to facet, o którym ci mówiłem!
Odwracając się zobaczyłem Ricka Liddy’ego, magistranta filologii angielskiej, który miał odpowiedź na wszystkie pytania z wyjątkiem tego, co ma zrobić ze swoim stopniem naukowym w czerwcu. Była z nim wyższa wersja jego samego w bluzie dresowej z nadrukiem Yale.
— Fred, to mój brat Paul. Przyjechał w odwiedziny do ubogiego krewnego — powiedział Rick.
— Cześć, Paul.
Postawiłem kawę na parapecie i zacząłem wyciągać do niego niewłaściwą rękę. Zorientowałem się, podałem mu drugą, poczułem się głupio.
— To on — powiedział Rick — jak Żyd Wieczny Tułacz czy Dziki Myśliwy. Ten, który nie chce skończyć studiów. Temat niezliczonych ballad i limeryków: Fred Cassidy — Wieczny Student.
— Zapomniałeś o Latającym Holendrze — odparłem — i jestem doktor Cassidy, do cholery!
Rick roześmiał się.
— Czy to prawda, że wspinasz się nocami? — spytał Paul.
— Czasami — odpowiedziałem, czując, że między nami otwiera się szczególna przepaść. Ten cholerny dyplom już zaczynał mi ciążyć. — Tak, to prawda.
— Wspaniale. To naprawdę wspaniale. Zawsze chciałem poznać prawdziwego Freda Cassidy’ego, wspinacza.
— Obawiam się, że właśnie go poznałeś — rzekłem.
Wtedy ktoś odwiesił słuchawkę, więc rzuciłem się do telefonu.
— Przepraszam.
— Jasne. Do zobaczenia. Fred. Przepraszam — panie doktorze.
— Miło mi było cię poznać.
Przebijając się przez ułożone od tyłu cyfry numeru Hala poczułem się dziwnie przygnębiony. Numer okazał się zajęty. Spróbowałem zadzwonić do Nadlera. Sekretarka poprosiła mnie o numer, pod którym można mnie złapać, o wiadomość lub o obie te rzeczy. Nic jej nie powiedziałem. Znów nakręciłem numer Hala. Tym razem się dodzwoniłem — wydawało się, że w ciągu ułamka sekundy od pierwszego dzwonka.