— Uratowanymi?
— To chyba najlepsze określenie. W „Przeczekaj sprawę” było zarejestrowanych ponad pięciuset klientów, ale w rzeczywistości w chłodniach trzymano około pięćdziesięciu. Mieli w ten sposób ogromne zyski.
— Nie rozumiem. Co się stało z resztą?
— Ich lepsze części wypłynęły w szarorynkowych bankach narządów. To jeszcze jedna dziedzina, w której „Przeczekaj sprawę” mogło się pochwalić niezłym zyskiem.
— Teraz rzeczywiście sobie przypominam, że coś o tym słyszałem. Ale co robili ze… szczątkami?
— Jeden z partnerów był jednocześnie właścicielem zakładu pogrzebowego. Tam wszystkiego się pozbywał.
— Aha. No dobrze… chwileczkę. A co robili, jeśli ktoś chciał zobaczyć zamrożonego znajomego lub krewnego?
— Zamieniali tabliczki z nazwiskami. Zamrożone ciało widziane przez oszronioną szybkę wygląda jak każde inne — coś jak lody na patyku w celofanie. W każdym razie wuj Albert był jednym z tych, których trzymali na pokaz. Zawsze miał szczęście.
— I jak w końcu wpadli?
— Przez oszustwa podatkowe. Zrobili się zachłanni.
— Rozumiem. A zatem pański wuj mógłby się pewnego dnia pojawić i zażądać rozliczenia?
— Zawsze istnieje taka możliwość. Oczywiście, z pozytywnym skutkiem udało się rozmrozić bardzo nielicznych.
— Czy nie niepokoi pana ta możliwość?
— Radzę sobie z problemami w miarę ich pojawiania się. Jak dotąd wuj Albert się nie pojawił.
— Czuję się w obowiązku zauważyć, że oprócz przeciwstawiania się przepisom uniwersyteckim i życzeniom wuja wyrządza pan szkody także gdzie indziej.
Rozejrzałem się po pokoju, zajrzałem nawet pod swoje krzesło.
— Poddaję się.
— Sobie.
— Sobie?
— Sobie. Godząc się na wygodne finansowe bezpieczeństwo sytuacji, poddaje się pan bezczynności. Niszczy pan swoje szansę osiągnięcia czegokolwiek. Pogrąża się pan w trutniowaniu coraz bardziej.
— W trutniowaniu?
— W trutniowaniu. W obijaniu się i nic nie robieniu.
— Jeśli więc uda się panu mnie wykopać, zrobi to pan dla mojego własnego dobra, co?
— Dokładnie.
— Przykro mi to mówić, ale historia pełna jest ludzi jak pan. Oceniamy ich raczej surowo.
— Historia?
— Nie wydział. Zjawisko.
Westchnął i potrząsnął głową. Wziął moją kartę do ręki, oparł się wygodnie w fotelu, pyknął z fajki i zaczął uważnie czytać.
Zastanawiałem się, czy naprawdę wierzy, że usiłując zniszczyć mój styl życia, robi mi przysługę. Pewnie tak.
— Chwileczkę — odezwał się. — Tu jest pomyłka.
— Nie ma żadnej pomyłki.
— Godziny są źle podliczone.
— Nie. Potrzebuję dwunastu i jest dwanaście.
— Nie twierdzę, że nie, ale…
— Sześć godzin, zajęcia indywidualne, interdyscyplinarne, do zaliczenia z historii sztuki, w terenie. W moim przypadku w Australii.
— Dobrze pan wie, że tak naprawdę powinna to być antropologia, ale wtedy skończyłby pan specjalizację. Ale nie o to…
— Następnie trzy godziny literaturoznawstwa porównawczego z wykładami o trubadurach. Tu mi nic jeszcze nie grozi i mogę to złapać na wideo — tak samo jak te jednogodzinne zajęcia z bieżących wydarzeń na zaliczenie nauk społecznych. Tu mi też nic nie grozi i mam już dziesięć godzin. Potem dwie godziny wyplatania koszy dla zaawansowanych i jest dwanaście. Voila!
— Nie, proszę pana! Nic z tego! Te ostatnie zajęcia trwają trzy godziny, a to daje panu specjalizację!
— Nie czytał pan jeszcze okólnika 57, prawda?
— Co?
— Wprowadzono zmianę.
— Nie wierzę panu.
Rzuciłem okiem na jego półeczkę ze sprawami do załatwienia. — Niech pan przeczyta swoją pocztę.
Zaczął gorączkowo przerzucać papiery. Gdzieś w połowie sterty znalazł okólnik. Śledząc wyraz jego twarzy zauważyłem w ciągu pierwszych pięciu sekund niedowierzanie, wściekłość i zdumienie. Miałem nadzieję na rozpacz, ale nie można mieć wszystkiego na raz.
Kiedy znów się do mnie zwrócił, została mu na twarzy tylko frustracja i oszołomienie. Powiedział: — Jak pan to zrobił?
— Dlaczego musi pan szukać najgorszego?
— Bo przeczytałem pańskie dokumenty. Dotarł pan jakoś do prowadzącego zajęcia, tak?
— Bardzo nieładnie. Byłbym głupi, gdybym się przyznał, prawda?
Westchnął. — Chyba tak.
Wyjął długopis, pstryknął nim z niepotrzebną siłą i wpisał swoje nazwisko obok słowa „Zatwierdzam” na dole karty.
Podając mi ją zauważył: — Nigdy jeszcze nie był pan tak blisko wpadki. Ledwo się pan prześliznął. Co pan zrobi na bis?
— Wiem, że w przyszłym roku zostaną wprowadzone dwie nowe specjalizacje. Jeśli będę zainteresowany zmianą dziedziny, to chyba powinienem zgłosić się do właściwego opiekuna wydziałowego.
— Przyjdzie pan do mnie, a ja porozumiem się z odpowiednią osobą.
— Wszyscy inni mają opiekuna wydziałowego.
— Pan stanowi przypadek szczególny wymagający szczególnego traktowania. Następnym razem ma się pan zgłosić tutaj.
— Dobrze — zgodziłem się wstając i chowając kartę do tylnej kieszeni spodni. — A więc do widzenia.
Gdy zmierzałem do drzwi, powiedział:
— Znajdę jakąś drogę.
Zatrzymałem się na progu.
— Pan — odezwałem się — i Latający Holender.
Drzwi za sobą zamknąłem delikatnie.
DWA
Drobne zdarzenia i fragmenty, czas rozczłonkowany na kawałeczki. Jak…
— Nie żartujesz?
— Chyba nie.
— Z oczywistych przyczyn wolałabym, żeby wyglądał fantastycznie — powiedziała szeroko otwierając oczy i cofając się do drzwi, przez które właśnie weszliśmy.
— Co się stało, to się nie odstanie. Posprzątamy i…
Otworzyła drzwi i energicznie potrząsnęła głową. Zatańczyły jej długie śliczne rozczochrane włosy.
— Wiesz co, jeszcze to sobie trochę przemyślę — rzuciła cofając się na korytarz.
— Och, przestań, Ginny. To nic poważnego.
— Jak powiedziałam, przemyślę to sobie.
Zaczęła zamykać drzwi.
— Mam więc do ciebie później zadzwonić?
— Chyba nie.
— Jutro?
— Wiesz co, ja zadzwonię do ciebie.
Stuk.
Cholera. Równie dobrze mogła nimi trzasnąć. Koniec Fazy Pierwszej poszukiwania nowego współlokatora. Hal Sidmore, z którym dzieliłem przez jakiś czas to mieszkanie, ożenił się parę miesięcy temu. Brakowało mi go, ponieważ był wesołym kompanem, dobrze grał w szachy i ogólnie lubił buszować w mieście oraz wspaniale potrafił wyjaśniać wiele spraw. Mimo wszystko postanowiłem jednak poszukać sobie towarzysza o nieco odmiennym charakterze. Sądziłem, że odnalazłem te nie dające się określić cechy w Ginny, gdy kiedyś późną nocą wspinałem się na wieżę radiową za siedzibą korporacji Pi Fi, a ona właśnie kończyła pracę tam w swoim pokoju na trzecim piętrze. Potem sprawy poszły jak po maśle. Spotkałem ją na parterze, przez ponad miesiąc robiliśmy razem różne rzeczy i prawie udało mi się namówić ją do rozważenia zmiany mieszkania w nadchodzącym semestrze. A potem to.