Niezupełnie zaskoczył mnie widok Mortona Zeemeistera siedzącego przy porysowanym kuchennym stole z pistoletem leżącym obok filiżanki z kawą. Po drugiej stronie pokoju na krześle sprawiającym wrażenie najwygodniejszego sprzętu w całym domu siedziała Mary. Była lekko związana, ale jedną rękę miała swobodną, a na stoliku obok niej też stała filiżanka z kawą. W części jadalnej były dwa okna, podobnie jak w części reprezentacyjnej. W tylnej ścianie było dwoje drzwi — domyśliłem się, że do sypialni i kibla czy komórki. Nad głowami nie położono ani podłogi, ani sufitu, znajdowały się więc tam nagie belki i mnóstwo miejsca, w którym ktoś upchnął sprzęt wędkarski, sieci, wiosła i podobne śmiecie. W saloniku stała stara kanapa, dwa rozchwiane krzesła, niskie stoliki i dwie lampy. Poza tym był tam dawno nie używany kominek i zblakły chodnik. W części kuchennej znajdowała się mała kuchenka, lodówka, kredensy i czarna kotka, która siedziała w drugim końcu stołu i lizała sobie łapki.
Zeemeister uśmiechnął się na nasz widok, podnosząc broń dopiero wtedy, gdy Hal chciał się rzucić w kierunku Mary.
— Wracaj — powiedział. — Nic jej nie jest.
— To prawda? — spytał ją Hal.
— Tak — odpowiedziała. — Nic mi nie zrobili.
Mary jest niedużą, nieco kapryśną blondynką o trochę zbyt ostrych rysach jak na mój gust. Balem się, że do tej pory może już zdradzać objawy histerii. Jednak wydawało się, że pod spodziewanymi oznakami napięcia i zmęczenia kryje się w niej równowaga, o jaką bym jej nie podejrzewał. Może Hal trafił lepiej niż sądziłem. Byłem zadowolony.
Hal wrócił od niej i podszedł do stołu. Spojrzałem za siebie na odgłos zamykanych drzwi. O framugę opierał się Jamie i obserwował nas. Rozpiął marynarkę i zauważyłem, że za paskiem ma zatknięty pistolet.
— Dawaj — rzekł Zeemeister.
Hal znów odwinął kamień i podał go Zeemeisterowi.
Zeemeister odsunął broń i kawę. Położył kamień przed sobą i wpatrzył się w niego. Obrócił go kilkakrotnie. Kotka podniosła się, przeciągnęła i zeskoczyła ze stołu.
Zeemeister odchylił się w krześle, ciągle patrząc w kamień.
— Zadaliście sobie, chłopaki, wiele kłopotu… — zaczął.
— Właściwie — oświadczył Hal — wcale.:. Zeemeister uderzył w stół dłonią. Porcelana zatańczyła.
— To fałszerstwo! — powiedział.
— To ten sam, który zawsze mieliśmy — odezwałem się, ale Hal poczerwieniał. Pokerzysta też z niego kiepski.
— Nie wiem, jak możesz mówić coś takiego! — wrzasnął Hal. — Przecież przyniosłem ci to cholerstwo! Jest prawdziwy! Puść ją już!
Jamie oderwał się od drzwi i podszedł do Hala. W tej chwili Zeemeister podniósł wzrok i odwrócił głowę. Lekko nią potrząsnął, tylko raz, i Jamie zatrzymał się.
— Nie jestem głupcem — powiedział — którego można nabrać na kopię. Wiem, czego chcę, i potrafię to rozpoznać. To — machnął lekceważąco prawą ręką — nim nie jest. Wiecie to równie dobrze jak ja. Dobra próba, bo to dobra kopia. Ale była to wasza ostatnia sztuczka. Gdzie jest prawdziwy kamień?
— Jeśli to nie jest ten — rzekł Hal — to nie wiem.
— A ty, Fred?
— To ten, który mieliśmy cały czas — powiedziałem. — Jeśli jest fałszywy, to nigdy nie mieliśmy prawdziwego.
— W porządku.
Podniósł się.
— Przejdźcie do salonu — rzekł biorąc do ręki pistolet.
Widząc to Jamie wyciągnął swój, a my posłusznie ruszyliśmy się z miejsca.
— Nie wiem, ile według was możecie za niego dostać — powiedział Zeemeister — albo ile wam zaproponowano. Albo czy może już go sprzedaliście. Tak czy owak powiecie mi, gdzie teraz jest kamień i kto jeszcze bierze w tym udział. Przede wszystkim chcę, abyście pamiętali, że nie będzie miał dla was żadnej wartości, jeżeli nie przeżyjecie. W tej chwili na to się zanosi.
— Robisz błąd — powiedział Hal.
— Nie. To wy go zrobiliście, a ucierpią niewinni.
— Co masz na myśli? — spytał Hal.
— To oczywiste — odparł. — Stańcie tutaj — pokazał ręką — i nie ruszajcie się. Jamie, zastrzel ich, jeśli drgną z miejsca.
Stanęliśmy we wskazanym miejscu, po przeciwnej stronie pokoju naprzeciw Mary. Zeemeister stanął po jej prawej stronie.
Jamie podszedł do jej lewego boku, skąd trzymał nas na muszce.
— A ty, Fred? — zapytał Zeemeister. — Czy przypominasz sobie teraz coś, o czym zapomniałeś w Australii? Może pamiętasz coś, o czym nawet nie wspomniałeś naszemu biednemu Halowi — coś, co mogłoby zaoszczędzić jego żonie… No cóż…
Wyjął z kieszeni szczypce i położył je na stole obok jej filiżanki z kawą. Hal odwrócił się i spojrzał na mnie. Wszyscy czekali, żebym coś powiedział, żebym coś zrobił. Wyjrzałem przez boczne okno i zastanawiałem się nad bramami w piasku.
Zjawa weszła cicho z pokoju znajdującego się za nimi. Musieli dojrzeć coś w twarzy Hala, bo wiem, że swoją miałem pod ścisłą kontrolą. Co prawda nie miało to znaczenia, bo zjawa przemówiła w chwili, gdy Zeemeister odwracał głowę.
— Nie! — odezwała się i dodała: — Nie ruszać się! Rzuć broń, Jamie! Jeden cholerny ruch w kierunku pistoletu. Morton, a będziesz wyglądał jak rzeźba tego całego Henry’ego Moore’a! Nie ruszać się!
To był Paul Byler w ciemnym płaszczu, z twarzą bardziej pociągłą i mającą o kilka zmarszczek więcej. Rękę miał jednak spokojną, a trzymał w niej czterdziestkę piątkę. Zeemeister zastygł w wiele mówiącym bezruchu. Jamie wyglądał na niezdecydowanego, spojrzał na Zeemeistera w nadziei na jakiś znak.
Prawie westchnąłem, odczuwając coś w rodzaju ulgi. W uczciwych łamigłówkach zawsze powinno być jakieś wyjście. Wyglądało, że tak jest w tym przypadku, gdyby tylko…
Klęska!
Plątanina lin, sieci, boi i rozłożonych wędek wydała z siebie trzeszczący odgłos, po czym zwaliła się na Paula. Poderwał głowę, drgnęła mu ręka — i w tej chwili Jamie zdecydował się nie odrzucać broni. Wymierzył ją w Paula.
Decyzję, za którą nie ponoszę ani zasługi, ani winy, podjęły za mnie odruchy, o których zwykle zapominam, gdy znajduję się na ziemi. Gdyby jednak sprawa wyszła poza moje nerwy rdzeniowe, to chyba nie rzuciłbym się na człowieka trzymającego pistolet.
Ale przecież i tak wszystko miało się dobrze skończyć, prawda? Zawsze tak jest w różnych mediach rozrywki masowej.
Skoczyłem w kierunku Jamiego z rozpostartymi ramionami.
Jego ręka na ułamek sekundy zawahała się, a potem skierowała pistolet z powrotem w moim kierunku i nacisnęła spust.
Moja klatka piersiowa eksplodowała, a świat odpłynął.
To tyle, jeśli chodzi o rozrywkę masową.
DZIEWIĘĆ
Czasem dobrze jest się zastanowić nad korzyściami, jakie można wyciągnąć z nowoczesnego systemu szkolnictwa wyższego.
Sądzę, że wszystko można przypisać mojemu świętemu patronowi, rektorowi Eliotowi z Uniwersytetu Harvarda. To właśnie on w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku stwierdził, że miło by było nieco rozluźnić akademicki kaftan bezpieczeństwa. Tak też zrobił, ale przy okazji zapomniał po wyjściu z pokoju zamknąć drzwi na klucz. Przez nieomal trzynaście lat myślałem o nim z wdzięcznością raz w miesiącu, gdy zbliżała się naładowana emocjami chwila otwarcia koperty zawierającej moje kieszonkowe. To on wprowadził system fakultatywny, będący podówczas delikatnym środkiem łagodzącym sztywne zasady odpychających programów nauki. 1 jak to się czasem zdarza w przypadku środków łagodzących, efekty okazały się zaraźliwe. Oraz zmienne. Ich obecne wcielenie pozwalało mi na przykład spoczywać w pełni chwały i nie marnować sił na działanie, idąc jednocześnie za mrugającym światłem gwiazdy wiedzy. Innymi słowy, gdyby nie on, mógłbym nie mieć czas vi i możliwości zgłębiania takich spraw jak zachwycające i pouczające zwyczaje organizmów zwanych Ophrys speculum i Cryptostylis leptochila, z jakimi zetknąłem się podczas seminarium z biologii, na które w innym przypadku nie byłoby mi dane uczęszczać. Spójrzmy na to tak. Zawdzięczałem facetowi mój styl życia i wiele przyjemnych rzeczy je wypełniających. Nie jestem niewdzięczny. Tak jak przy każdej formie zadłużenia niemożliwego do spłacenia przyznaję to dobrowolnie.