Выбрать главу

Kim jest Ophrys? czymże jest, że każdy przed nią klęka? A Cryptostylis? Cieszę się, że zadaliście to pytanie. W Algierii żyje podobny do osy owad zwany Scolia dliata. Przez pewien czas śpi w norce wygrzebanej w piasku, po czym w marcu budzi się i wychodzi na powierzchnię. Samica, zachowując zwyczaj właściwy nie tylko owadom błonkoskrzydłym, pozostaje w łóżku jeszcze przez miesiąc. Jej towarzysz robi się coraz bardziej niespokojny, co zrozumiałe, i zaczyna się rozglądać oczkami krótkowidza po okolicy. I cóż widzi, jak nie kwitnącą w tym okresie i akurat w jego pobliżu zgrabną orchideę z gatunku Ophrys speculum o kwiatach do złudzenia przypominających ciało samicy owada? Resztę łatwo przewidzieć. W ten właśnie sposób, gdy owad składa uszanowanie wszystkim kwiatom po kolei, orchidea zostaje zapylona. Oakes Ames nazwał taki symbiotyczny związek dwóch odmiennych układów rozrodczych pseudokopulacją. A orchidea Cryptostylis leptochila uwodzi samca gąsiennicznika mangusty, Lissopimpla semipunctata, w ten sam sposób i w tym samym celu jeszcze przebieglej, bo wytwarza zapach wydzielany też przez samicę owada. To podstępne. Zachwycające. Pełnia morałów w ścisłym znaczeniu filozoficznym. O to właśnie chodzi w edukacji. Gdyby nie mój kochany, sztywny wuj Albert i rektor Eliot, mógłbym nie zaznać tych doświadczeń ani światła, jakie stale rzucają na moje istnienie.

Na przykład kiedy tak leżałem nadal nie będąc pewny gdzie, przez myśl przeszło mi parę lekcji na temat orchidei oraz inne niesklasyfikowane dźwięki w towarzystwie pomieszanych kształtów i kolorów. Szybko doszedłem do takich wniosków jak: Nie wszystko jest tym, czym się wydaje, i czasami nie ma to znaczenia: Można zostać załatwionym na wiele ohydnych sposobów, często wraz z nerwami rdzeniowymi.

Zacząłem też wstępnie orientować się w otoczeniu.

Nie wiem, jak długo powtarzałem: — Aa-au! Aauu! — i — Auuu! — kiedy otoczenie wreszcie zareagowało wtykając mi w usta termometr i badając mi puls.

— Już pan nie śpi, panie Cassidy? — spytał damsko-nijaki głos.

— Glab — odparłem doprowadzając obraz twarzy pielęgniarki do ostrości i pozwalając mu się ponownie rozmyć, gdy się już przyjrzałem.

— Ma pan wiele szczęścia, panie Cassidy — powiedziała wyciągając termometr. — Złapię teraz lekarza. Bardzo chce z panem porozmawiać. Proszę leżeć spokojnie i się nie wysilać.

Ponieważ nie czułem specjalnej ochoty, aby przewracać się na brzuch i robić pompki, nie miałem trudności z zastosowaniem się do tego polecenia. Nie zrobiłem sztuczki z ostrością i tym razem wszystko pozostało na swoim miejscu. Wszystko, to znaczy jakby izolatka w szpitalu ze mną na łóżku stojącym pod ścianą przy oknie. Leżałem płasko na plecach i szybko odkryłem stopień owinięcia mojej klatki piersiowej gazą i bandażami. Skrzywiłem się na myśl o nieuniknionym zdjęciu opatrunku. Zdrowi nie mają monopolu na przewidywanie.

Wydawało się, że już po kilku chwilach przyniósł swój uśmiech do pokoju krzepki młodzieniec w standardowej bieli i ze słuchawkami wystającymi z kieszeni. Przełożył z ręki do ręki notes i sięgnął po moją kartę. Myślałem, że chce mi zbadać puls, ale zamiast tego uścisnął mi rękę.

— Jestem doktor Drade, panie Cassidy — powiedział. — Już się poznaliśmy, ale pan mnie nie pamięta. Robiłem panu operację. Cieszę się, że ma pan taką mocną dłoń. Ma pan wielkie szczęście.

Kaszlnąłem, co zabolało.

— Miło mi to wiedzieć — odparłem.

Podniósł notes.

— Skoro pańska ręka jest w tak dobrym stanie, czy mogę prosić o podpis na tych formularzach?

— Chwileczkę — rzekłem. — Nawet nie wiem, co mi zrobiono. Nie zamierzam tego zaakceptować w ciemno.

— Och, to nie takie formularze — powiedział. — Tamte podpisze pan przy wypisaniu. To jest pozwolenie na wykorzystanie historii pańskiej choroby i kilku fotografii, które udało mi się zrobić podczas operacji, w artykule, który chciałbym napisać.

— W jakim artykule? — zapytałem.

— Na temat tego, że ma pan wielkie szczęście. Został pan przecież postrzelony w klatkę piersiową.

— Jakoś sam się tego domyśliłem.

— Ktoś inny prawdopodobnie by od tego umarł. Ale nie stary, dobry Fred Cassidy.

— Czy wie pan dlaczego?

— Proszę mi powiedzieć.

— Ma pan serce w niewłaściwym miejscu.

— Ach.

— Czy naprawdę przeżył pan tak długo nie zdając sobie sprawy ze szczególnej anatomii własnego układu krążenia?

— Niezupełnie — odparłem. — Ale też nigdy przedtem nie byłem ranny w klatkę piersiową.

— No cóż, pańskie serce jest lustrzanym odbiciem przeciętnego, zwykłego serca. Żyły główne wychodzą z lewej strony, a tętnica płucna otrzymuje krew z lewej komory. Pańskie żyły płucne prowadzą świeżą krew do prawego przedsionka, a prawa komora pompuje ją przez łuk aorty skręcający na prawo. W związku z tym prawe komory pańskiego serca mają grubsze ścianki, które u innych ludzi rozwinęły się po lewej stronie. Otóż u każdego innego postrzelonego w to samo miejsce, co pan, zostałaby prawdopodobnie zraniona lewa komora lub aorta. Jednak w pańskim przypadku kula przeszła obok żyły głównej dolnej nie wyrządzając żadnej szkody. Znów kaszlnąłem.

— No, prawie żadnej — poprawił się. — Oczywiście zrobiła dziurę, ale ją pięknie załatałem. Już niedługo powinien pan wrócić do zdrowia.

— Świetnie.

— A jeśli chodzi o te pozwolenia…

— Tak. W porządku. Wszystko dla nauki, postępu i tak dalej.

Podpisując papiery i zastanawiając się nad trajektorią kuli, zapytałem go: — W jaki sposób się tu znalazłem?

— Przywiozła pana na ostry dyżur policja — odpowiedział. — Nie zostaliśmy poinformowani o okolicznościach, hmm, sytuacji, które doprowadziły do strzelaniny.

— Strzelaniny? Ilu nas tam było?

— No, razem siedem osób. Naprawdę nie mogę z panem omawiać innych przypadków.

Przerwałem podpisywanie w połowie mojego nazwiska.

— Hal Sidmore jest moim najlepszym przyjacielem — rzekłem unosząc pióro i rzucając znacząco okiem na formularze — a jego żona ma na imię Mary.

— Nie zostali poważnie ranni — powiedział szybko. — Pan Sidmore ma złamaną rękę, a jego żona kilka zadrapań. Tylko tyle. Właściwie on czeka, żeby się z panem zobaczyć.

— Chcę go zobaczyć — powiedziałem. — Czuję się na siłach.

— Wkrótce go tu przyślę.

.— Znakomicie.

Skończyłem podpisywać i zwróciłem mu pióro i dokumenty.

— Czy mógłbym usiąść trochę wyżej? — poprosiłem.

— Nie widzę przeciwskazań.

Poprawił odpowiednio posłanie.

— I gdybym mógł jeszcze poprosić pana o szklankę wody…

Nalał mi i zaczekał, aż prawie wszystko wypiłem.

— Dobrze — powiedział. — Zajrzę do pana później. Czy miałby pan coś przeciwko temu, gdybym przyprowadził kilku studentów, żeby posłuchali pańskiego serca?

— Nie, jeśli obieca mi pan przysłać egzemplarz tego artykułu.

— Dobrze — powiedział — przyślę go panu. Proszę się nie przemęczać.

— Będę o tym pamiętać.

Zwinął swój uśmiech i poszedł, a ja leżałem wykrzywiając się do tabliczki z napisem SUASHIW.