Выбрать главу

— Czy mógłbym usiąść trochę wyżej? — poprosiłem.

— Nie widzę przeciwskazań.

Poprawił odpowiednio posłanie.

— I gdybym mógł jeszcze poprosić pana o szklankę wody…

Nalał mi i zaczekał, aż prawie wszystko wypiłem.

— Dobrze — powiedział. — Zajrzę do pana później. Czy miałby pan coś przeciwko temu, gdybym przyprowadził kilku studentów, żeby posłuchali pańskiego serca?

— Nie, jeśli obieca mi pan przysłać egzemplarz tego artykułu.

— Dobrze — powiedział — przyślę go panu. Proszę się nie przemęczać.

— Będę o tym pamiętać.

Zwinął swój uśmiech i poszedł, a ja leżałem wykrzywiając się do tabliczki z napisem SUASHIW.

W jakiś czas potem do pokoju wszedł Hal. Zdążyła już ze mnie opaść kolejna warstwa odurzenia i dezorientacji. Miał na sobie zwykłe ubranie, a prawą rękę — chwileczkę, przepraszam — lewą rękę podtrzymywał mvi temblak. Miał też na czole niewielki siniak.

Uśmiechnąłem się, żeby pokazać mu, że życie jest piękne, a ponieważ znałem już pocieszającą odpowiedź, zapytałem: — Jak się czuje Mary?

— Świetnie — odpowiedział. — Naprawdę dobrze. Jest wstrząśnięta i podrapana, ale to nic poważnego. A ty?

— Czuję się, jakby osioł kopnął mnie w pierś — odparłem. — Lekarz stwierdził, że mogło być gorzej.

— Tak, powiedział, że masz szczęście. Tak nawiasem mówiąc, zakochał się w twoim sercu. Gdybym to był ja, trochę by mi było nieswojo — ja tu bezradny, a on wypisuje te recepty…

— Dzięki. Cieszę się, że wpadłeś mnie pocieszyć. Powiesz mi, co się stało, czy mam sobie kupić gazetę?

Nie wiedziałem, że ci się śpieszy. Będę się więc streszczał: wszyscy zostaliśmy postrzeleni.

— Rozumiem. A teraz trochę obszerniej. Dobra. Rzuciłeś się na faceta z pistoletem…

— Na Jamiego. Tak. Mów dalej.

— Strzelił do ciebie. Upadłeś. Odfajkuj się. Potem strzelił do Paula.

— Odfajkowany.

— Ale kiedy Jamie był odwrócony do ciebie, Paul częściowo wydobył się spod gratów, które na niego spadły. Mniej więcej w tym samym momencie, w którym strzelił do niego Jamie, on strzelił do Jamiego. Trafił.

— A więc postrzelili się nawzajem. Odfajkowane.

— Rzuciłem się na tego drugiego w chwilę potem, jak ty skoczyłeś na Jamiego.

— Zeemeister. Tak.

— Zdążył już wyciągnąć broń i kilka razy wystrzelić. Za pierwszym razem chybił. Potem zaczęliśmy się szamotać. Nawiasem mówiąc, jest cholernie silny.

— Wiem. Kto następny do odfajkowania?

— Nie jestem pewien. Bezpośredni strzał czy też rykoszet drasnął Mary w głowę, a drugi albo trzeci strzał Zeemeistera — nie wiem dokładnie, który — trafił mnie w ramię.

— Tak czy owak dwie fajki. Kto strzelał do Zeemeistera?

— Gliniarz. Właśnie wtedy wpadli do środka.

— Skąd się wzięli? Skąd wiedzieli, co się dzieje?

— Usłyszałem, jak później rozmawiali. Jechali za Paulem…

—… który pewnie jechał za nami?

— Na to wygląda.

— Ale ja myślałem, że on nie żyje. Podawali w wiadomościach.

— No to było nas dwóch. W dalszym ciągu nie wiem, co się stało. Jego pokój jest pilnowany i nikt nic nie mówi.

— To on jeszcze żyje?

— Takie słyszałem ostatnio wiadomości. Nie mogłem się jednak dowiedzieć o nim niczego więcej. Wydaje się, że wszyscy przeżyliśmy.

— Fatalnie — a przynajmniej w dwóch przypadkach. Chwileczkę. Doktor Drade powiedział, że padło siedem strzałów.

— Tak. Było to dla nich nieco kompromitujące: jeden z policjantów postrzelił się w stopę.

— Aha. To odfajkowaliśmy wszystkich. Co jeszcze?

— Co, co jeszcze?

— Dowiedziałeś się czegoś z tego wszystkiego? Na przykład czegoś o kamieniu?

— Nie, niczego. Wiesz wszystko to, co i ja.

— Fatalnie.

Zacząłem ziewać bez opamiętania. Właśnie wtedy do pokoju zajrzała pielęgniarka.

— Będę musiała pana wyprosić — powiedziała. — Nie wolno nam go zmęczyć.

— Dobrze, w porządku — odparł. — Jadę do domu, Fred. Wrócę, gdy tylko pozwolą mi znów cię odwiedzić. Mam ci coś przynieść?

— Czy jest tu sprzęt tlenowy?

— Nie, stoi na korytarzu.

— To przynieś mi papierosy. I powiedz im, żeby zabrali tę cholerną tabliczkę. Nieważne. Sam to zrobię. Przepraszam. Nie mogę przestać. Przekaż Mary wyrazy współczucia i tak dalej. Mam nadzieję, że nie boli ją głowa. Czy mówiłem ci kiedykolwiek o kwiatach, które pieprzą się z osami?

— Nie.

— Obawiam się, że musi pan już iść — odezwała się pielęgniarka.

— W porządku.

— Powiedz tej pani, że orchideą to ona nie jest — poprosiłem — nawet jeśli jestem przez nią zły jak osa — i zapadłem w nadal miękki środek rzeczy, gdzie życie było o wiele prostsze i gdzie obniżono mi łóżko.

Drzemać. Drzemać, drzemać.

Błyszczeć?

Błyszczeć. Także lśnić i świecić.

Usłyszałem, że ktoś wszedł do mojego pokoju, i otworzyłem oczy na tyle, żeby zobaczyć, że jeszcze jest dzień.

Jeszcze?

Policzyłem czas. Minął dzień, noc i kawałek następnego dnia. Zjadłem kilka posiłków, porozmawiałem z doktorem Drade’em i zostałem osłuchany przez studentów. Wrócił Hal, bardziej zadowolony, i zostawił mi papierosy. Drade powiedział, że mogę je sobie palić, choć to wbrew jego zaleceniom, co też zrobiłem. Potem przespałem się jeszcze trochę. Ach tak, tu jestem…

W moje wąskie pole widzenia powoli weszły dwie postacie. Chrząknięcia, które potem nastąpiły, wydawał Drade.

W końcu jakby zastanowił się na głos: — Panie Cassidy, nie śpi pan?

Ziewnąłem, przeciągnąłem się i udawałem, że przychodzę do siebie, a jednocześnie oceniałem sytuację. Obok Drade’a stał wysoki, ponuro wyglądający osobnik. Sprawiały to ciemne okulary i czarny garnitur. Zdusiłem jednak dowcip o właścicielach zakładów pogrzebowych, kiedy zauważyłem, że prawą ręką facet trzyma szelki dosyć parszywie wyglądającego psa-przewodnika, który usiłował siedzieć obok niego na baczność. W lewej ręce trzymał najwyraźniej ciężką walizkę.

— Nie — powiedziałem sięgając do sterów i unosząc się do pozycji siedzącej. — Co się dzieje?

— Jak się pan czuje?

— Chyba nieźle. Tak. Wypoczęty.

— To dobrze. Policja przysłała tego pana na rozmowę na interesujące ich tematy. Poprosił, żeby nikt panom nie przeszkadzał, więc powieszę na drzwiach odpowiednią tabliczkę. Nazywa się Nadler, Theodore Nadler. Zostawiam panów samych.

Poprowadził Nadlera do krzesła dla gości, pomógł mu usiąść i wyszedł zamykając za sobą drzwi.

Napiłem się wody. Spojrzałem na Nadlera.

— Czego pan chce? — spytałem.

— Pan wie, czego chcemy.

— Spróbujcie dać ogłoszenie — zaproponowałem.

Zdjął okulary i uśmiechnął się do mnie.

— Spróbuj je sobie poczytać. Na przykład „Pracownicy poszukiwani”.

— Powinieneś być w korpusie dyplomatycznym — powiedziałem. Uśmiech mu zastygł na poczerwieniałej twarzy.

Ja się uśmiechnąłem, a on westchnął.

— Wiemy, że go nie masz, Cassidy — wreszcie się odezwał — i nie pytam cię o niego.

— To dlaczego tak mną pomiatacie? Dlatego, że wam na to pozwalam? To przez was zostałem postrzelony, bo zmusiliście mnie do przyjęcia stopnia. Gdybym miał coś dla was, to teraz musielibyście dużo za to zapłacić.