Выбрать главу

Panie rektorze Eliot, mamy kłopoty.

DZIESIĘĆ

Oplatające mnie w udach i ramionach podobne do lin pnącza lub macki uniosły mnie w powietrze, skąd wykręcając szyję miałem widok na potężny pień stworzenia, wyłaniający się z balii pełnej szlamu stojącej na środku pokoju. Gdy gwałtownym ruchem rozchyliły się olbrzymie płatki przywodzące na myśl muchołówkę i ukazały czerwonawe wnętrze, pomyślałem, że chociaż podobno większość wypadków rodzi się z nieuwagi, tym razem w żaden sposób nie można mnie obarczyć odpowiedzialnością. Od czasu wyjścia ze szpitala byłem wzorowym pracownikiem Departamentu Stanu, niezwykle ostrożnym w myślach i czynach.

Stworzenie na chwilę znieruchomiało, być może zastanawiając się nad najlepszym sposobem usunięcia alkaloidów, jakie wytworzą się z nadmiaru mojego azotu, a ja w jednym rozbłysku zobaczyłem przed sobą ostatnie parę dni. Nie więcej, bo ciągle jeszcze się nie oswoiłem z wcześniejszymi fragmentami życia od ostatniego razu, kiedy miałem umrzeć.

Nie wiem, czy do działania pobudził m-nie pewien uśmiech, czy też niezdrowa ciekawość. Doktor Drade chciał mnie zatrzymać na obserwacji w szpitalu jeszcze jakiś czas mimo mojej wyraźnie zdrowej klatki piersiowej. Rozczarowałem go jednak i wypisałem się ze szpitala w jakieś pięć godzin po wyjściu Nadlera i Ragmy. Do domu odwiózł mnie Hal.

Nie skorzystałem z jego i Mary zaproszenia na kolację. Położyłem się wcześnie spać, ale najpierw zadzwoniłem do Ginny, która sprawiała wrażenie, jakby bardzo chciała wrócić do naszego życia, które przerwaliśmy za moich studenckich czasów. Umówiliśmy się na następne popołudnie i po krótkim spacerze po sąsiednich dachach poszedłem spać.

Niespokojny sen? Tak. Zewnętrzne bezpieczeństwo miałem zapewnione, bo podczas spaceru zauważyłem z góry na warcie parę sennych… chyba gliniarzy. W środku jednak tasowałem swoją talię zmartwień i rozdawałem sobie same złe karty, aż doszczętnie się na szczęście spłukałem przed jedenastą.

Do rana miałem jeszcze dziewięć długich godzin urozmaiconych krótkimi historyjkami, z których żadnej nie mogłem sobie później przypomnieć, z wyjątkiem tego uśmiechu. Obudziłem się wiedząc, co mam robić, i natychmiast wziąłem się do dorabiania do tego teorii, żeby nie wyglądało to na kolejny przymus. Po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że tak nie jest. Przecież każdego ciekawiłoby miejsce, w którym prawie zginął. Zadzwoniłem więc do Hala i poprosiłem o pożyczenie samochodu, ale wzięła go Mary. Samochód Ralpha był jednak wolny, poszedłem więc do niego.

Był rześki, jasny poranek, zapowiadający ciepły dzień. Jadąc w kierunku morza rozmyślałem o nowej pracy, o Ginny i o uśmiechu. Nadler zapewniał, że moje zatrudnienie nie skończy się z rozwikłaniem obecnych kłopotów, i im dłużej o tym myślałem, tym bardziej moja posada wydawała mi się warta utrzymania. Kiedy ma się coś do zrobienia, to dobrze, jeśli jest to coś interesującego, coś sprawiającego radość. Wszystkie te rasy gdzieś we wszechświecie, o których prawie nic nie wiemy — miałem możliwość odkrycia nieznanego, być może nawiązania nici porozumienia, zetknięcia z egzotyką, przekształcenia tego, co znajome. Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem podekscytowany tą perspektywą. Chciałem tego dokonać. Nie miałem złudzeń co do powodów zatrudnienia mnie, ale skoro już dostałem palec, chciałem chwycić całą rękę, przecisnąć się obok obecnych przeszkód i wziąć do prawdziwej roboty. Wydało mi się, że właściwie cały czas przygotowywałem się na swój eklektyczny sposób właśnie do antropologii Obcych (albo chyba właściwiej do ksenologii). Roześmiałem się cicho. Przyszło mi na myśl, że na dodatek mógłbym jeszcze być szczęśliwy.

Przyzwyczaiwszy się już do robienia wszystkiego na opak przekonałem się, że prowadzenie stereoizosamochodu nie jest takie trudne. Zatrzymywałem się przed każdym znakiem 10T2, a kiedy znalazłem się poza miastem, przeszkód w ruchu było bardzo mało. Właściwie jedyną czynnością, jaka od czasu odwrócenia sprawiała mi trudności, było golenie. Mój sponiewierany system nerwowy zareagował na wyobrażone odwrócenie odwrócenia drżącym i krwawym zatrzymaniem ręki i czekaniem, aż odkurzę elektryczną maszynkę do golenia. I tak było to szczególne doświadczenie, ale pozbycie się ryzyka zaowocowało pewnością siebie i umiarkowanie schludną twarzą.

Szczerząc się i wykrzywiając do lustra myślałem o jedynym fragmencie snów, jaki zapamiętałem. Ten uśmiech. Czyj? Nie wiem. Po prostu uśmiech, gdzieś nieco poza linią, od której wszystko nabiera sensu. Pozostał jednak ze mną, zapalając się i gasnąc jak świetlówka na wykończeniu. Jadąc drogą, którą wcześniej odbyłem z Halem, usiłowałem na własną rękę przeprowadzić swobodne skojarzenia, bo nie miałem pod ręką doktora Marko.

Nie przychodziło mi do głowy nic oprócz „Mony Lizy”. W kategoriach zgodności analitycznej nie było to najlepsze skojarzenie, ale to właśnie ten słynny obraz został wymieniony za maszynę z Rhenniusa. Mógł istnieć jakiś subtelny związek — przynajmniej w mojej podświadomości — albo po prostu fałszywy trop zrodzony z przypadku i wyobraźni, co brzmi raczej jak podpis pod obrazem Dalego lub Ernsta niż da Vinci. Potrząsnąłem głową i obserwowałem, jak przemija poranek. Po pewnym czasie skręciłem w boczną drogę.

Zostawiłem samochód tam, gdzie zaparkowaliśmy przedtem, znalazłem ścieżkę i poszedłem do chatki. Przez dłuższą chwilę obserwowałem ją z ukrycia, ale nie dostrzegłem żadnego ruchu. Ragmie bardzo zależało, abym unikał kłopotliwych sytuacji, ale moja działalność bynajmniej nie kwalifikowała się jako kłopotliwa. Podszedłem do chatki od tyłu, zmierzając do tego samego okna, przez które musiał wejść Paul. Tak. Zamek był wyłamany. Zajrzawszy do środka zobaczyłem zupełnie pustą małą sypialnię. Obszedłem cały budynek, zajrzałem do innych okien i przekonałem się, że rzeczywiście jest opuszczony. Wyłamane drzwi były zabite gwoździami, więc wróciłem na tyły domku i wszedłem do środka naśladując mojego byłego mentora i mistrza kamieniarskiego.

Przeszedłem przez sypialnię i drzwi, w których przedtem pojawił się Paul. We frontowym pokoju ślady naszych zmagań nie zostały zatarte. Zastanowiłem się, która z zaschniętych plam krwi mogła być moja.

Wyjrzałem przez okno. Morze było spokojniejsze, bardziej zielone niż za ostatnią tu moją bytnością. Zostawiało na plaży wyraźniejsze linie piany, ale nie widziałem w piasku żadnych otwartych bram. Następnie przyjrzałem się linom i sieciom, które wtedy tak celnie spadły na Paula i zachwiały równowagę sił oraz przyczyniły się do powstania dziury w moim ciele.

Niektóre liny i część sieci nadal wisiały na gwoździu wbitym w jedną z krokwi, swobodnie spływając na śmieci leżące na podłodze. Z prawej strony między wspornikami było przybitych kilka desek dwa na cztery cale, prowadzących do poziomu krokwi. Wszedłem na górę i zacząłem chodzić po belkach, zatrzymując się co kilka kroków, żeby zapalić zapałkę i przyjrzeć się pokrytemu kurzem drewnu. Z drugiej strony obszaru, na którym spoczywał przedtem cały sprzęt, natknąłem się na szereg klinowatych śladów prowadzących od krzyżulca, a wcześniej od szczytu bocznej konstrukcji ściany. Zszedłem na dół i bardzo starannie przeszukałem całą chatkę, ale nie natknąłem się na nic interesującego. Wyszedłem więc przez okno, wypaliłem w zamyśleniu papierosa i wróciłem do samochodu.