Выбрать главу

Uśmiechy. Ginny produkowała ich tego popołudnia wiele, a resztę dnia spędziliśmy unikając kłopotliwych sytuacji. Była bardzo zdziwiona, że skończyłem studia i znalazłem pracę. Nieważne. Dzień spełnił wcześniejszą obietnicę, był ciepły i jasny do końca. Spacerowaliśmy po terenie uniwersytetu i po mieście, dużo się śmiejąc i dotykając nawzajem. Później poszliśmy na koncert muzyki kameralnej, co z jakiegoś zapomnianego powodu wydawało się i było genialnym pomysłem. Potem poszliśmy do pobliskiej kawiarni i do mnie, aby między innymi pokazać jej, że mieszkanie jest tylko W stanie normalnego bałaganu. Uśmiechy.

Następny dzień był wariacją na ten sam temat. Pogoda też się zmieniła, przynosząc po południu trochę deszczu. Zrobiło się przez to przytulniej. Przyjemnie siedzieć w domu. Wyobrażać sobie huczący ogniem kominek po drugiej stronie pokoju. Te rzeczy. Nie zauważyła, że jestem odwrócony, a na temat mojej blizny wymyśliłem takie wspaniałe kłamstwo o inicjacji do tajnego stowarzyszenia istniejącego w plemieniu, które ostatnio badałem, że prawie żałowałem, iż tego nie spisałem. Niestety! I jeszcze trochę uśmiechów.

Około dziewiątej wieczorem naszą idyllę zniszczył telefon. Mój rejestrator złych przeczuć wydrukował ostrzeżenie, ale podobnie jak znak „uwaga na nisko przelatujące samoloty” nie podsunął mi żadnego sposobu przeciwdziałania. Podniosłem się i odebrałem telefon, wzdychając i mówiąc: — Tak?

— Fred?

— Tak.

— Mówi Ted Nadler. Mamy pewien problem.

— To znaczy?

— Zeemeister i Buckler uciekli.

— Skąd? Jak?

— Jeszcze tego samego dnia, w którym przywieziono ich do szpitala, zostali przeniesieni do szpitala więziennego. Według naszych ocen opuścili go kilka godzin temu. Nikt nie wie, jak im się to udało. Zostawili za sobą dziewięciu nieprzytomnych pracowników medycznych i ochroniarzy. Lekarze sądzą, że posłużyli się jakimś rodzajem gazu neurotropowego — a przynajmniej wszystkie ofiary reagują na atropinę. Kiedy jednak zadzwonił do mnie dyrektor, żadna z nich nie oprzytomniała na tyle, żeby powiedzieć, co zaszło.

— Fatalnie. Spodziewam się jednak, że się ich na jakiś czas pozbyliśmy.

— Jak to?

— Prawdopodobnie chcą wyjechać z kraju. Są oskarżeni o porwanie i usiłowanie zabójstwa.

— Nie możemy na to liczyć.

— Jak to?

— Zamiast tego mogą pojechać prosto do ciebie. Wyślij lepiej swoją dziewczynę do domu i spakuj walizkę. Przyjadę po ciebie za jakieś pół godziny.

— Nie możesz tego zrobić!

— Przepraszam, ale mogę, a poza tym to rozkaz. Twoja praca wymaga od ciebie wyjazdu. Twoje zdrowie zresztą też.

— Dobrze. Dokąd?

— Do Nowego Jorku — odparł.

A potem trzask przerywanego połączenia. Tak więc dokonał się najazd na Eden. Wróciłem do Ginny.

— Co to był za telefon? — spytała.

— Mam dobrą i złą wiadomość.

— Jaka jest ta dobra?

— Mamy jeszcze pół godziny.

W rzeczywistości dotarcie do mnie zajęło mu prawie godzinę, co dało mi czas na podjęcie z zimną krwią paskudnej decyzji, jakiej nie musiałem podejmować nigdy przedtem.

Merimee odebrał telefon po szóstym sygnale i poznał mój głos.

— Tak — powiedziałem. — Posłuchaj, czy przypominasz sobie propozycję, jaką mi uczyniłeś podczas ostatniej rozmowy?

— Tak.

— Chciałbym z niej skorzystać.

— Kto?…

— Jest ich dwóch. Nazywają się Zeemeister i Buckler…

— A. Morty i Jamie! Jasne.

— Znasz ich?

— Tak. Morty czasami pracował dla twojego wuja. Kiedy interes kwitł i zalewały nas zamówienia, musieliśmy czasem wynająć dodatkową pomoc. Był małym grubaskiem bardzo chcącym się naliczyć zawodu. Sam nigdy go za bardzo nie lubiłem, ale był pełen entuzjazmu i miał pewne zalety. Kiedy Al wyrzucił go z pracy, rozpoczął własną działalność i stworzył sobie niezły interes. Po paru latach znalazł sobie Jamiego, żeby rozprawiał się z konkurencją i załatwiał skargi klientów. Jamie był kiedyś niezłym bokserem wagi półciężkiej i ma duże doświadczenie wojskowe. Zdezerterował z trzech różnych armii…

— Dlaczego wuj Al wyrzucił Zeemeistera?

— Och, facet był nieuczciwy. Kto chce zatrudniać pracowników nie godnych zaufania?

— To prawda. Już dwa razy omal mnie nie zabili, a właśnie się dowiedziałem, że znów są na swobodzie.

— Rozumiem, że nie wiesz, gdzie teraz są?

— Niestety, nie.

— Hmm. To trochę utrudnia zadanie. Dobra, weźmy się za to od drugiej strony. Gdzie zamierzasz być przez kilka następnych dni?

— W ciągu godziny wyruszam do Nowego Jorku.

— Wspaniale! Gdzie się zatrzymasz?

— Jeszcze nie wiem.

— Zapraszam do mnie. Właściwie mogłoby to ułatwić…

— Nie rozumiesz — przerwałem mu. — Skończyłem studia. Dali mi dyplom doktorski. Mam pracę. Dziś wieczorem szef zabiera mnie do Nowego Jorku. Jeszcze nie wiem, gdzie załatwił mi mieszkanie. Spróbuję do ciebie zadzwonić, gdy tylko przyjadę.

— Dobrze. Gratuluję pracy i stopnia. Kiedy się już na coś zdecydujesz, działasz błyskawicznie — jak twój wuj. Nie mogę się doczekać, kiedy wszystko mi opowiesz. Tymczasem wypuszczę kilka balonów próbnych. Myślę także, że mogę ci niedługo obiecać miłą niespodziankę.

— Jaką niespodziankę?

— Gdybym ci powiedział, to nie byłaby to już niespodzianką, prawda, drogi chłopcze? Zaufaj mi.

— Dobra, ufam. Dzięki.

— To na razie.

— Na razie.

Tak więc z premedytacją, rozmysłem, itp. Nie czułem się winny. Zmęczyła mnie już rola tarczy strzeleckiej, a zawsze szkoda marnować darowanego dyplomu.

Okazało się, że hotel znajduje się dokładnie naprzeciw częściowo wypełnionego szkieletu jakiegoś biurowca, po którym poprzednio wszedłem na dach budowli wznoszącej się też po drugiej stronie ulicy, ale nieco na ukos od hotelu — a mianowicie hali mieszczącej maszynę z Rhenniusa.

Jakoś wątpiłem, że to czysty przypadek. Kiedy jednak wyraziłem swoje zdanie, Nadler nie odpowiedział. Wpisywaliśmy się do księgi hotelowej po północy, a od chwili, kiedy po mnie przyjechał, nie rozstawaliśmy się.

— Kończą mi się papierosy — powiedziałem po drodze do recepcji, oczywiście zauważywszy przedtem, że w zasięgu wzroku nie ma automatu z papierosami.

— To dobrze — odpowiedział. — paskudny nałóg.

Dziewczyna za kontuarem była jednak bardziej współczująca i powiedziała mi, że znajdę automat na półpiętrze. Podziękowałem jej, zapamiętałem numer naszego pokoju, powiedziałem Nadlerowi, że za minutę wrócę i zostawiłem go przy recepcji. Oczywiście natychmiast udałem się do najbliższego telefonu i powiedziałem Merimeemu, gdzie jestem.

— Dobrze. Uważaj teren za obstawiony — powiedział. — Tak przy okazji, wydaje mi się, że klienci są w mieście. Jeden z moich znajomych chyba ich widział.

— Szybko działasz.

— I przypadkowo. No ale… Bądź dobrej myśli. Śpij dobrze. Adieu.

— Dobranoc.

Poszedłem w kierunku wind, wjechałem na nasze piętro i znalazłem pokój. Nie mając klucza zapukałem.

Przez chwilę nie było odpowiedzi. Kiedy już miałem zapukać drugi raz, głos Nadlera zapytał: — Kto tam?

— Ja. Cassidy — odpowiedziałem.

— Wejdź. Nie jest zamknięte na klucz.

Myśląc o czymś innym i nieco zmęczony, ufnie przekręciłem gałkę, pchnąłem drzwi i wszedłem. Taki błąd mógł zrobić każdy.