— Cholera! — stwierdziłem kopiąc szufladę wyrzuconą z biurka na podłogę. Nie ma sensu iść za nią teraz. Posprzątać. Niech ochłonie. Zobaczyć się z nią jutro.
Ktoś rzeczywiście splądrował mi mieszkanie. Poprzesuwane były nawet meble, a z poduszek zdjęte pokrowce. Westchnąłem przyglądając się dziełu zniszczenia. Gorzej niż po najbardziej szalonej imprezie. Co za parszywa pora na włamanie, wejście i zerwanie. Nie była to najlepsza okolica, ale i nie najgorsza. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się nic podobnego. A teraz, kiedy już na mnie padło, musiało się to stać absolutnie nie w porę, odstraszając moją ciepłą i smukłą towarzyszkę. No i na dodatek na pewno coś zginęło.
Gotówkę i nieliczne na wpół wartościowe przedmioty trzymałem w górnej szufladzie biurka w mojej sypialni. Więcej gotówki miałem upchnięte w czubku starego buta na stelażu w rogu. Miałem nadzieję, że wandal zadowolił się górną szufladą. Ta właśnie nadzieja leżała u podłoża owego banalnego chwytu.
Poszedłem sprawdzić.
Sypialnia była w lepszym stanie niż salon, chociaż też nieco ucierpiała. Pościel była ściągnięta, a materac leżał krzywo. Dwie szuflady biurka były tylko nieco wysunięte. Przeszedłem przez pokój, otworzyłem górną szufladę i zajrzałem do środka.
Wszystko było na miejscu, nawet pieniądze. Podszedłem do stelaża, sprawdziłem but. Zwitek banknotów był tam, gdzie go zostawiłem.
— Dobry chłopak. Rzuć mi to — odezwał się znajomy głos, którego jednak w tej sytuacji nie potrafiłem rozpoznać. Odwróciłem się i zobaczyłem, że z mojej szafy wyszedł właśnie Paul Byler, profesor geologii. W rękach nic nie miał, ale i tak nie potrzebował żadnej broni na poparcie ewentualnej groźby. Był niski, lecz potężnie zbudowany, a mnie zawsze imponowała ilość blizn na jego kłykciach. Australijczyk, zaczynał jako inżynier kopalnictwa w dość podejrzanych miejscach, a dopiero później zrobił doktorat z geologii oraz fizyki i zaczął uczyć.
Zawsze jednak byłem z nim w doskonałych stosunkach, nawet gdy zrezygnowałem ze specjalizacji z geologii. Znałem go towarzysko od kilku lat. Nie widziałem go co prawda przez ostatnie parę tygodni, bo wziął jakiś urlop. Myślałem, że wyjechał z miasta.
A więc: — O co chodzi, Paul? Nie mów mi, że to ty zrobiłeś ten bałagan?
— But, Fred. Podaj mi but.
— Jeśli brakuje ci gotówki, z przyjemnością ci pożyczę…
— But!
Podałem mu go. Stałem i patrzyłem, jak zanurza do środka rękę, maca nią i wyciąga mój zwitek pieniędzy. Następnie parsknął i mocno we mnie rzucił butem i pieniędzmi. Upuściłem i jedno, i drugie, bo trafił mnie w brzuch.
Nim zdążyłem wypowiedzieć krótkie przekleństwo, chwycił mnie za ramiona, obrócił i popchnął na fotel stojący obok otwartego okna z lekko falującymi na wietrze zasłonami.
— Nie potrzebuję twoich pieniędzy, Fred — powiedział wwiercając się we mnie wzrokiem. — Chcę tylko czegoś, co masz, a co należy do mnie. Lepiej odpowiedz mi uczciwie: Wiesz, o czym mówię, czy nie?
— Ani trochę — odparłem. — Nie mam nic twojego. Mogłeś do mnie po prostu zadzwonić i zapytać. Nie musiałeś się tutaj włamywać i…
Uderzył mnie w twarz. Niezbyt mocno, tyle tylko, żeby mną wstrząsnąć i żebym zamilkł.
— Fred — powiedział. — Zamknij się. Zamknij się i posłuchaj. Odpowiadaj, kiedy cię pytam. To wszystko. Zachowaj sobie komentarz na kiedy indziej. Śpieszy mi się. Wiem, że kłamiesz, bo byłem już u twojego byłego współlokatora. Hala. Mówi, że ty to masz, bo zostawił to tutaj, kiedy się wyprowadzał. Mówię o jednym z moich modeli gwiezdnego kamienia, który Hal wziął sobie po pokerze w moim laboratorium. Pamiętasz?
— Tak — odparłem. — Gdybyś tylko zadzwonił do mnie i zapytał…
Znów mnie uderzył. — Gdzie on jest?
Potrząsnąłem głową, częściowo, żeby rozjaśnić myśli, a częściowo w geście zaprzeczenia.
— Nie… nie wiem.
Podniósł rękę.
— Zaczekaj! Wyjaśnię ci! Trzymał to, co mu dałeś, na biurku, w pierwszym pokoju, używał go jako przycisku do papieru. Jestem pewien, że zabrał go z sobą razem z innymi rzeczami, kiedy się wyprowadzał. Nie widziałem go od paru miesięcy. Jestem pewien.
— No cóż, jeden z was kłamie, a pod ręką mam ciebie.
Zamachnął się ponownie, ale tym razem byłem gotowy. Uchyliłem się i kopnąłem go w krocze.
Było na co popatrzeć. Było prawie warto zostać i popatrzeć, ponieważ nigdy jeszcze nikogo nie kopnąłem w krocze. Zimny rozsądek nakazywał rzucić mu się potem na kark, póki był zgięty we dwoje, najchętniej dźgając go jeszcze łokciem. Nie znajdowałem się jednak w tej chwili w stanie zimnego rozsądku. Tak zupełnie szczerze, to obawiałem się tego faceta, bałem się za blisko do niego podejść. Mając niewielkie doświadczenie z osobami kopniętymi w krocze, nie miałem pojęcia, kiedy się wyprostuje i na mnie rzuci.
Dlatego też zamiast zostać i stawić mu czoło, wybrałem swój żywioł.
W mgnieniu oka znalazłem się po drugiej stronie okna.
Posuwałem się wzdłuż wąskiego występu, aż chwyciłem się rynny, która biegła w dół i znajdowała się w odległości jakichś dwóch i pół metra na prawo od okna.
Mogłem iść dalej w tym samym kierunku, wspiąć się wyżej albo zejść na dół. Postanowiłem jednak zostać, gdzie byłem. Czułem się tu bezpiecznie.
Niezadługo z okna wysunęła się jego głowa i zwróciła się w moim kierunku. Przyjrzał się występowi i zaklął. Zapaliłem papierosa i uśmiechnąłem się.
— Na co czekasz? — zapytałem, kiedy przerwał dla zaczerpnięcia oddechu. — Wyłaź. Może i jesteś o wiele twardszy ode mnie, Paul, ale jeśli wyjdziesz, to do środka wróci tylko jeden z nas. To na dole to beton. Chodź. Gadanie nic nie jest warte. Pokaż mi.
Zaczerpnął głęboki oddech i mocniej ścisnął parapet. Przez chwilę naprawdę myślałem, że spróbuje. Spojrzał jednak w dół, a potem na mnie.
— No dobrze, Fred — powiedział odzyskując swój glos wykładowcy. — Nie jestem aż tak głupi. Wygrałeś. Ale posłuchaj mnie. To co powiedziałem, to prawda. Muszę to odzyskać. Gdyby to nie było takie ważne, nie zrobiłbym tego, co zrobiłem. Proszę cię, powiedz mi, jeśli łaska, czy mówiłeś prawdę.
Jeszcze mnie piekło od jego uderzeń. Nie miałem ochoty być miły. Z drugiej strony model musiał wiele dla Paula znaczyć, skoro tak się zachował, a nie mówiąc mu nic nie zyskiwałem. Więc powiedziałem: — To była prawda.
— I nie masz pojęcia, gdzie on może być?
— Najmniejszego.
— Czy ktoś mógł go zabrać?
— Z łatwością.
— Kto?
— Ktokolwiek. Znasz te nasze imprezy. Trzydzieści, czterdzieści osób.
Skinął głową i zazgrzytał zębami.
— Dobra — powiedział po chwili. — Wierzę ci. Spróbuj jednak pomyśleć. Czy przypominasz sobie coś — cokolwiek — co mogłoby mi pomóc?
Potrząsnąłem głową. — Niestety.
Westchnął. Oklapł. Odwrócił wzrok.
— Dobrze — rzekł w końcu. — Idę sobie. Przypuszczam, że chcesz zadzwonić na policję?
— Tak.
— W tej sytuacji nie mogę cię prosić o przysługę ani ci grozić. Jednak jest to i prośba, i ostrzeżenie przed przyszłym odwetem, jaki być może uda mi się na tobie wziąć. Nie dzwoń. Mam wystarczająco dużo kłopotów bez policji.
Odwrócił się.
— Zaczekaj — powiedziałem.
— Co takiego?